Piastowskie wahadło - Łukasz Malinowski

Piastowskie wahadło – Łukasz Malinowski

W roku Pańskim 1227 nieopodal Gąsawy zostaje zamordowany książę Leszek Biały, osierocając rocznego syna Bolesława. Nowy dzierżyciel Krakowa staje przed trudnym zadaniem. Musi przeżyć i obronić swoją dzielnicę przed zakusami zachłannych krewniaków. Pomagają mu w tym surowa matka, duchowni, mordercy, a przede wszystkim tajemniczy Piękny Młodzieniec, który mieni się opiekunem jego rodu. Kiedy w życiu dorastającego władcy pojawia się zimna bryła soli, wszystko zaczyna zmierzać ku lepszemu…

Piastowskie wahadło to literacka biografia Bolesława Wstydliwego, opowieść o trzynastowiecznym Krakowie, świecie bez czyśćca, gdzie cnota zderza się z rozpustą, a rycerskość z podłością.

Nie masz w biblioteczce książki takiej jak ta!

Informacje o książce

Rok I wydania: 2019
Format: 14×20.5 cm
Okładka: twarda
Liczba stron: 540

druk ISBN 978-83-7995-366-0
epub ISBN 978-83-7995-367-7
mobi ISBN 978-83-7995-368-4
audiobook online: 978-83-7995-448-3

Ceny sugerowane:
książka: 49,99 zł
ePub:34,99 zł
mobi: 34,99 zł
audiobook online: 49,99 zł

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Fragment

Grudzień roku Pańskiego 1230 – marzec roku Pańskiego 1231

Raba leniwie płynęła między wzgórzami, niosąc nurtem cienkie kry i gałęzie połamane we wczorajszej wichurze. Ciepły wiatr spod gór roztopił pierwsze śniegi i drogi znów pokryły się błotem. Powietrze było rześkie i przyjemne, zupełnie jakby powróciła jesień.

Świętek nadepnął na starego kasztana ukrytego pod płaszczykiem wyschniętych liści. Syknął z bólu i zamiast kroku wykonał nieporadny skok na jednej nodze.

– Sam lepiej uważaj – ostrzegł brata, który szedł obok niego, a teraz śmiał się do rozpuku.

Wyszli spomiędzy drzew i ruszyli koleiną odciśniętą na ścieżce przez wozy. Ciepłe błoto stanowiło miłą odmianę od kamieni i jesiennych pozostałości ukrytych pod liśćmi. Świętek niósł dwa zaostrzone kije, które nazywał włóczniami. Miał już dziewięć lat, co w jego oczach czyniło go niemal dorosłym myśliwym, a właściwie rybakiem, jako że szli polować na ryby. Jego pięcioletni brat Falik dźwigał na plecach wiklinowy kosz, niemal równie wysoki jak sam chłopiec.

Zwykle o poranku nad rzeką roiło się od mieszkańców wioski, którzy przychodzili po wodę, przyganiali krowy do wodopoju, a ostatnio głównie łowili łososie. Kilka tygodni temu zaczęło się tarło, mające według zapewnień starych kmieci potrwać jeszcze do początku przyszłego roku, ale też niebawem mógł nadejść siarczysty mróz i skuć rzekę lodem, przeto niewiele pozostawało czasu, by nałowić ryb i uwędzić je na zimę. Mimo to nad rzekę przyszła ledwo garstka chłopów. Wszystkiemu winna była niedziela i plebanus Piotr, który nawoływał z mównicy, że w tym świętym dniu nie lza działać, jeno nawiedzać świątynię. Jeszcze nie tak dawno nikt w okolicy do żadnego kościoła nie chodził, lecz trzy lata temu z Krakowa przyjechał duchowny Piotr i powołując się na biskupa oraz xiędza Wawelu, zajął przy pomocy stróżów najlepszą ziemię nieopodal wioski i rozpoczął budowę drewnianego kościółka. A potem zażądał, by ludzie łożyli na jego utrzymanie. Tak oto Myslenicze stały się w dolinie Raby ostoją prawdziwej wiary. Nie żeby wcześniej tutejsi chłopi nie byli krześcijanami – nie to co te pogańce z Kurosęk, nadal oddające cześć demonom Welesa. Okoliczna ludność od lat wierzyła w Pana Krysta, dziatwy kąpała w świętej wodzie, a raz do roku wysłuchiwała mszy odprawianej w kapliczce pod lasem przez mnicha wysłanego z Krakowa. Taka pobożność wszystkim odpowiadała, ale cóż mogli zrobić, skoro pleban przy wsparciu stróżów księcia uparł się, by wiarę okazywać przynajmniej raz w tygodniu, a nie tylko od święta? Pogodzono się z nowymi zwyczajami, tak jak i z tym, że odtąd część podymnego oddawano nie urzędnikom duxa, tylko duchownemu. Znaleźli się oczywiście i tacy, którzy za nic mieli sobie napominania Piotra, ale ich liczba malała, gdyż duchowny zaczął uważnie przyglądać się wiernym i na głos wymieniać nieobecnych. Nikt nie lubił być wytykany palcami, więc większość uznała, że jeden dzień odpoczynku w tygodniu nie jest wcale zły.

Świętek wiedział, że przyjdzie mu zapłacić za grzech. Znał się dobrze z kijem Piotra, gdyż z polecenia matki uczył się u duchownego czytać i pisać w lingua latina. Szło mu dobrze i w zasadzie jako jeden z nielicznych rozumiał, co święty mąż czyta podczas nabożeństw. Jego nieobecność na pewno pozostanie zauważona, albowiem w zamian za naukę usługiwał nie tylko w chałupie Piotra, ale też podczas mszy. Smaczna ryba i dobra przygoda warte były jednak obitego tyłka.

Falik zatrzymał się w miejscu, gdzie zwykle łowili ryby, ale Świętek nakazał iść dalej, bowiem usadowił się tu już jeden obwieś, któremu woleli nie wchodzić w drogę, a poza tym starszy brat przeczuwał, że większe sztuki przyczaiły się w górze rzeki. Tam unikać należało stróżów z brony, sprawujących pieczę nad długim pasem zasieków przecinających ukosem całą rzeczną dolinę. Umocnienia strzegły traktu handlowego wzdłuż Raby, a według samych zbrojnych stanowiły również rzeczywistą granicę całego księstwa, które co prawda rozciągało się dalej na południe, ale poza kilkoma sadybami w dolinie rzeki tamtejszą dzicz zamieszkiwali jedynie leśni ludzie, utopce i rusałki. Stróże też lubili ryby i mieli prawo zabierać każdemu kmieciowi część połowu, więc nieprzepadający za dzieleniem się Świętek wybrał miejsce tuż przed zakolem rzeki, przy wierzbach, których gałęzie wystawały daleko za brzeg i osłaniały przed oczami wścibskich. Odłożyli tobołki, zrzucili kapoty, ściągnęli gacie i w samych koszulach oraz założonych na głowy kapturach weszli do rzeki.

Lodowata woda starszemu z braci sięgała do ud, a młodszemu do pasa. Nikt nie wytrzymałby w niej długo, przeto należało się śpieszyć. Falik zanurzył kosz, ustawiwszy go otworem na nurt, a Świętek stanął bokiem dwa kroki przed bratem, zagradzając rybom dostęp do środka rzeki. Wbił jedną włócznię w dno, drugą mocno ścisnął w rękach, wziął zamach i znieruchomiał. Czekali.

 Pierwsza ryba okazała się dla nich za duża, więc nawet nie próbowali jej pochwycić. Druga była niemal o połowę mniejsza, czyli dla nich w sam raz. Świętek poczekał, aż łosoś znajdzie się przy jego nodze, i pchnął zaostrzonym kijem. Włócznia musnęła łuski i wbiła się w dno, a spłoszony łosoś pognał przed siebie, gdzie czekała na niego wiklinowa pułapka. Wpłynął do środka, ale nim Falik zdążył zawinąć wielkim koszem, zwinne stworzenie pierzchło, uderzając chłopca ogonem i go przewracając. Świętek pomógł wstać dławiącemu się wodą bratu i wychowawczo trzepnął go prawicą po głowie.

– Rozszerz se kulasy, ugnij je y stój pewnie. Nie marnuj mojego trudu!

Falik kiwnął głową i zrobił, co mu nakazano.

Kolejna ryba była jeszcze mniejsza, choć wciąż dosyć słusznych rozmiarów. Tym razem Świętek trafił zaostrzonym kijem prosto w grzbiet i omal nie stracił broni, gdy rzeczny potwór szarpnął się do przodu.

– Teraz, szybko!

Szamocząca się ryba wpłynęła do nadstawionego kosza. Świętek, trzymając jedną ręką włócznię, chwycił za wiklinowe ucho i pomógł bratu podnieść pułapkę, a potem wytaszczyć ją na brzeg. Bestia, która wypełniała prawie cały kosz, miotała się, walcząc o życie, i zdołała nawet ugryźć dłoń młodszego z braci, ale niezbyt głęboko, więc chłopiec ani nie pisnął. Przechylili kosz, wyrzucając łososia na kamienie, a Falik podniósł głaz i się zamachnął, by zmiażdżyć męczącemu się stworzeniu głowę. Powstrzymał go brat.

– Zostaw. Niech se dygocze. Inaczej nie ugotujemy zupy z głów.

Falik posłuchał, jak zawsze, i razem patrzyli na wielkiego rzecznego drapieżnika, który wyłupiał oczy, ruszał skrzelami i otwierał pyszczek, jakby chciał na nich krzyczeć. Gdy w końcu przestał się ruszać, Świętek odszukał w tobołku nóż rano podwędzony matce, kucnął przy łososiu i rozciął mu brzuch. Szybko go wypatroszył, nie zważając na krew tryskającą mu na przedramiona, a gdy skończył, odszukał we wnętrznościach pęcherz i cisnął nim w brata. Pocisk trafił wprost w twarz Falika i spadł na kamienie. Buzia malucha przybrała gniewny wyraz, który zaraz ustąpił miejsca czystej dziecięcej radości. Chłopiec podniósł pęcherz i wycelował w Świętka.

Przez jakiś czas obrzucali się rybimi płetwami i wnętrznościami, piszcząc i się śmiejąc, aż w końcu im się znudziło i zziajani usiedli na kamieniach.

– Rozpalmy ognisko – oznajmił Świętek, spoglądając na swoje zsiniałe z zimna stopy.

Gdy ogień zapłonął, starszy brat wyciął dwa kawałki łososia i ułożył je na płaskim kamieniu tuż przy płomieniach. Obaj byli głodni, bo wyszli z domu bez śniadania, więc gdy ryba trochę się podgrzała, zjedli ją ze smakiem, grzejąc nogi przy żarze.

– Złapiemy kolejną? – zapytał Świętek, gdy już sobie pojedli, a stopy zaczęły ich swędzieć od gorąca.

Falik przytaknął.

Tym razem też im się poszczęściło. Pojmali duży okaz, a że więcej niż dwóch ryb i tak by nie unieśli, ogrzali się ponownie przy ognisku, ubrali, dźwignęli wspólnie kosz i ruszyli do domu.

Zboczyli ze ścieżki i weszli w las, aby sprawdzić zastawione rano siatki na wiewiórki. Złapały się dwie rude kity. Ukręcili stworzonkom łebki i wrzucili je do worka. Zawsze to jakaś odmiana od ryb, którymi się zajadali od miesiąca. Skórki i ogony sprzedadzą ludziom podłowczego, który co prawda zawsze ich napominał, że tylko on, jako urzędnik duxa, ma prawo polować w okolicznych lasach, ale uczciwie płacił miodem za dostarczany mu towar.

 Po południu dotarli do osady. Myslenicze leżały u stóp góry, której północne i wschodnie zbocza zostały wykarczowane za czasów pradziada Myślimira, a zachodni kraniec wzniesienia łączył się z gęstym borem ciągnącym się aż do samych Węgier. Miejscowi z dawien dawna nazywali to wzniesienie Dębową Górą, ale w ostatnich latach nazwa została przechrzczona na Górę Plebana, ponieważ duchowny przejął część pól oraz łąk na jego wschodnim zboczu.

Minęła już pora mszy, więc drewniany kościółek świecił pustkami. W pobliżu nie kręcił się też pleban, który o tej porze zwykł spacerować między drzewami i śpiewać głośno psalmy, przypominając próżniakom o niedopełnieniu obowiązku coniedzielnego nawiedzenia świątyni. W ogóle na biegnącym przez środek wioski trakcie panował zadziwiający spokój. Świętek przyśpieszył, widząc, że ludzie gromadzili się wokół jednego z domów. Ich domu. Falik chciał się wyrwać do przodu, jednak starszy brat chwycił go za ramię. On też najchętniej pobiegłby do chałupy, ale nie mogli sobie pozwolić na porzucenie kosza ze zdobyczą. I tak już dwa psy szły za nimi i wywieszały jęzory, wyczuwając rybi tłuszcz.

Przy domu ciżba rozstąpiła się przed braćmi, jakby nieśli w koszu morowe powietrze. Zastali otwarte drzwi. Zeszli po schodkach wydrążonych w pniu sosny i znaleźli się wewnątrz ciasnej półziemianki, obecnie wypełnionej dziesięciorgiem ludzi. Położyli kosz w kącie izby i zaczęli się przepychać między chłopami. Ci przepuszczali ich bez słowa, więc w końcu dotarli do przylegającej do ściany ławy, na której zwykli spać we trójkę, a na której teraz leżała tylko ich matka. Nie ruszała się.

Padli przed nią na kolana. Świętek pogładził dłonią matczyny policzek, chcąc ją obudzić, a Falik od razu spróbował, na co się zdadzą dziecięce łzy. Ciało rodzicy pozostało zimne i sine.

– Wstawaj, matulu – szepnął Świętek, dokonując rozpaczliwej próby wskrzeszenia.

Matka już wcześniej została stosownie ułożona. Spoczywała na wznak z zamkniętymi oczyma, wygładzoną suknią, w drewniakach i z małą łojową świeczką wetkniętą w złożone dłonie. Łkanie brata i własny żal, który ściskał gardło i przynosił otępienie, utrudniały Świętkowi zrozumienie słów, które krążyły po izbie w postaci plotek, wyjaśnień i podejrzeń, w końcu jednak zdania zaczęły układać się w obraz wyjaśniający przebieg wydarzeń. Kobietę około południa znaleźli wracający z mszy sąsiedzi. Leżała przed domem z igłą, nitką i podartą dziecięcą koszulą w dłoniach, a tuż obok jej nogi znajdował się drewniany konik. To o niego miała się poślizgnąć i rozbić sobie głowę. Na jej skroni widać było strup zakrzepłej krwi.

– Pan Kryst łaskaw jest wobec owiec, które posłusznie kroczą u jego boku.

Świętek dopiero teraz dojrzał stojącego nieopodal matki plebana Piotra. Wysoki mężczyzna o czarnych włosach i grubych, zrośniętych ze sobą brwiach przyglądał się mu z surową miną i wskazywał go palcem.

– Tych zaś, którzy odrzucają Boże towarzystwo, gdyż wolą nurzać się w rozrywce, skazuje na żywot pełen łez! Patrzcie, jaka dola spotkała tych młodych grzeszników. Pogwałcili dzień Pański, y to w adventusie, kiedy trza się gotować na nadejście bożego gospodzina! Kara surowa, lecz sprawiedliwa, wszak y matki w kościele od dwóch niedziel nie widziałem! Wszyscy wiemy, że to synowie swym zachowaniem ciągle pracy jej przydawali. To na nich więc spada odpowiedzialność za jej niedawne grzechy y śmierć!

Chłopak poczuł na sobie spojrzenia sąsiadów i choć na twarzach niektórych znalazł więcej współczucia niż potępienia, to wszyscy wydali mu się obcy. Chciał zapłakać, jak wypadało, paść plebanowi do stóp i błagać go o odpuszczenie grzechów, ale widać zło opętało go na dobre, gdyż poczuł rosnącą złość, która wypaliła mu łzy, wyprostowała plecy i zesłała butę. Nie pojmował, dlaczego pleban smaga go takimi okrutnymi słowami. Spojrzał hardo na duchownego.

– Ryba była przeznaczona na stół pana plebana – skłamał.

Za kolejny grzech został ukarany siarczystym policzkiem.

– Matkę opłakuj, bękarcie diabła! Tylko łzami zdołasz wyjednać u Boga jej zbawienie.

„Czyżby duchowny miał rację?” Matka była zdrowa i nigdy nie chorowała, a ludzie mówili, że tak po prostu potknęła się o drewnianą zabawkę i od razu umarła. Może się mylili i to serce jej pękło z żalu albo jakiej choroby? Konik należał jednak do Świętka i to on nie schował go do skrzyni, on też rozdarł koszulę i dał matce do zacerowania i w końcu to on wyciągnął brata na ryby i odciągnął go od nabożeństwa w kościele. On. Wszystkiemu winien był on. Mimo to wciąż nie potrafił zrozumieć bezmiaru Bożego okrucieństwa, nie pojmował, czemu Pan tak srogo karze go za występki.

Spuścił głowę. Jego brat nadal płakał, ale chyba jeszcze nie zdawał sobie sprawy, jak zmieni się ich życie. Zostali sami na świecie. Dziadek zmarł w zeszłym roku, a ojca nie znali. Falik jeszcze nawet nie wiedział, co znaczy słowo bękart, którym czasem ich przezywano.

Kolejne dni były udręką.

Pochowali matkę na nowym cmentarzu obok kościoła. Urządzono skromny pogrzeb pozbawiony tryzny, albowiem pleban nie godził się, by śmierci towarzyszyły zabawy w maskach, pijaństwo i zawody zapaśnicze. Zresztą w całych egzekwiach uczestniczyła tylko garstka sąsiadów, a w kondukcie pogrzebowym więcej szło wyjących psów niż żałobników.

Potem stracili dom. Zjawił się u nich Hycko, najbogatszy kmieć wioski, a zarazem jej sołtys, i oznajmił, że chałupa nigdy nie należała do nich, jedynie użyczano ją ich dziadkowi w zamian za jego pracę na roli. Hycko i tak okazał łaskawość, że nie upomniał się o swoją własność w zeszłym roku, gdy ich dziadek umarł i zostawił córkę samą. Bracia mogliby co prawda uzyskać prawo do domu i do ziemi, ale wiązałoby się to z przejęciem wszystkich obowiązków dorosłego zagrodnika. „Wróćcie, gdy dorośniecie, a może oddam wam chałupę” – powiedział im na odchodnym.

Latem mogliby spróbować przeżyć w lesie. Świętek umiał już trochę budować, więc chyba udałoby mu się postawić szałas, tyle tylko, że tuż po pogrzebie spadły śniegi i odcięły całą dolinę od świata, nawet zwierzęta musiały zejść z jesiennych pastwisk. Z pomocą przyszedł braciom pleban Piotr, który zaprosił ich do siebie, a oni się zgodzili, nie mając wyboru, choć obiecali sobie potajemnie, że to tylko czasowe rozwiązanie, a wiosną uciekną na południe, w kierunku Węgier. Surowo karano samowolkę osadniczą, ale od czasu do czasu któryś z chłopów udawał się za bronę, gdzie można było znaleźć dobrą ziemię, i to pozbawioną ciężarów prawa książęcego.

Mieszkali z duchownym w jednej chałupie, tuż przy cmentarzu, i nie żyło im się źle. Jedli dwa razy dziennie, nie marzli bardziej niż inni i spali blisko matki. Świętkowi często się śniła, a w snach tych zawsze miała surową minę, jakby oskarżała syna o swoją śmierć. W zamian za gościnę ciężko pracowali. Nosili drewno na opał, pilnowali paleniska, przygotowywali dostarczane przez chłopów jadło, odśnieżali wejście do kościoła, sprzątali świątynię i prali. Nigdy nie mieli czasu na łowienie ryb, bowiem w każdej wolnej chwili pleban gonił ich do nauki, zresztą smak łososia i tak im obrzydł. Uczyli się pisać i czytać z modlitewnika duchownego. Piór mieli pod dostatkiem, ale brakowało im atramentu i pergaminu, więc ich przyborami stały się kij oraz śnieżny puch. Świętek jako pojętny uczeń szybko zasłużył sobie na miano litteratus. Nawet surowy Piotr z zadowoleniem patrzył na jego postępy i mówił, że w przyszłości może z niego być dobry clericus. Chłopak nic nie odpowiadał na te przepowiednie, choć obiecał sobie, że nigdy w życiu nie zostanie duchownym. Diabeł, który przywiódł go do grzechu i ściągnął na jego matkę nieszczęście, podpowiadał mu raczej, by został człowiekiem miecza, bluźniercą i pogańcem. Istniało prawdopodobieństwo, że w drodze ku zatraceniu potowarzyszy mu Falik, bowiem maluch zupełnie nie nadawał się do pióra. W ogóle od śmierci matki odzywał się niewiele i tylko do swojego brata, a podczas nauki jeno gapił się w księgę i nie powtarzał pokazywanych mu liter nawet mimo otrzymywanych razów. Kije przynajmniej oduczyły go płaczu. Zdarzało mu się co prawda łkać po nocach, kiedy wydawało mu się, że nikt nie patrzy, ale w dzień nie okazywał smutku, nawet podczas ciężkiego lania. Polubił też płomienie. Spał tak blisko pieca, że było to wręcz niebezpieczne, ale gdy ktoś chciał go odsunąć od ulubionego miejsca, to gryzł, kopał, po czym wracał jeszcze bliżej żarzących się węgli. Niekiedy wyciągał ręce tuż nad płomienie, tak że te lizały mu dłonie. Świętek zapytał raz braciszka, dlaczego robi sobie krzywdę, a on pokazał mu zaczerwienienia i bąble, z których sączyła się biała maź, po czym odparł: „Dzięki temu tam w środku boli trochę mniej”. Świętek więcej nie pytał.

Trwali tak, skostniali od zimna i zmęczeni mrozami, czasem w ogóle nie wychodząc z pozbawionej okien chałupy i drzemiąc wtuleni w siebie jak górskie misie. Wybawieniem od nauki, towarzystwa plebana i nieustannego rozpamiętywania śmierci matki była wiosna. Nastała niespodziewanie, poprzedzona dwudniową zamiecią śnieżną, a gdy już objawiła się światu, to nie znikła jak rozkapryszona pannica, jeno została, biorąc przyrodę we władanie. Raba wezbrała od pękającego lodu i topniejących śniegów, które spływały potokami z okolicznych gór. Na drogi i ścieżki powróciło błoto, a las zaczął pachnieć świeżym igliwiem. I pewnego marcowego dnia odwiedził ich Pan Rycerz.

Dzień był tedy pogodny, tak że można było ściągnąć kaptur oraz ciężki płaszcz wełniany i chodzić w samej koszuli. Świętek i Falik rąbali drewno, co w zasadzie oznaczało, że ciężkim toporem robił ten pierwszy, podczas gdy malec zbierał pocięte drewienka i układał je w stos pod ścianą chałupy. Rycerz nadjechał od zachodu, zapewne traktem górskim biegnącym po zboczach Ukleiny. Obok jego czarnego jak smoła konia kroczył młodzieniec niosący włócznię na ramieniu, a za nimi jechał wóz powożony przez starszego mężczyznę. Na pace jechało trzech mężczyzn o wyglądzie drabów. Rycerz przejechał przez bramę w płocie okalającym całą posiadłość plebana, minął cmentarzyk i wstrzymał konia tuż przed Świętkiem, który stał z siekierą zwróconą żeleźcem ku ziemi. Chrapy wierzchowca buchnęły gorącą parą wprost na twarz chłopaka, ale choć Świętek czuł prawdziwy strach, to się nie cofnął. Słyszał wprawdzie opowieści o Belzebubie w pięknym ciele rycerza, co to odwiedzał wioski na swoim czarnym koniu i zabierał dzieci do czeluści piekielnych, lecz jako starszy brat zamierzał bronić Falika.

– Nie lękaj się. Nie uczynię ci krzywdy.

Demon odezwał się miłym głosem, lecz to nie osłabiło podejrzliwości chłopca. W Księgach Bożych jasno przecie stało, że Szatan posunie się do każdego podstępu, byle tylko zwieść grzesznika.

– Kto się boi?! – krzyknął i mocniej ścisnął trzonek siekiery, by nie wypadła mu ze spoconych i lekko drżących dłoni.

– Właśnie widzę, jacy z was harcownicy – odparł rycerz, próbując zachować powagę.

Świętek zerknął w bok. Mały Falik wcale nie chował się za jego plecami, ale stał tuż obok niego, trzymając w rękach ogromne polano niczym jaką maczugę.

– Będziemy się bronić, diable! – ostrzegł starszy z braci.

– Diable? – Rycerz zaśmiał się, ale bardziej serdecznie niż złośliwie. – Nawet nieprzyjaciel w polu łagodniej mnie przezywa. Pleban Piotr w domu?

– Nie znamy nikogo takiego.

– A ciebie, chłopcze, jak zwą?

– Ja jestem Wilk, a mój brat to Niedźwiedź – powiedział, przypomniawszy sobie ostrzeżenia matki, by nie zdradzać obcym swego imienia.

– Starczy tego. Zawołajcie plebana albo posłuchacie psiej skóry. – Rycerz wskazał na bat przytwierdzony do siodła, nie pozostawiając wątpliwości, z czego został skręcony.

Władczość, jaka biła z rycerza, dała chłopakowi do myślenia. Przybysz nie stosował diabelskich metod, nie mamił pokusami i wciąż nie użył siły, tylko groził i rozkazywał jak prawdziwy możny pan. Strach nieco zelżał w podrostku i pozwolił mu ujrzeć wojaka w nieco innym świetle. Rycerz nie wyglądał wcale strasznie, ale dostojnie! Nosił długi, rozcięty z przodu kaftan z wszytymi weń rzędami żelaznych pierścieni. W podobny sposób wykonano długie rękawy i kapuzę, teraz układającą się w zmyślny garbik na karku. Mąż siedział wyprostowany w masywnym drewnianym siodle o dwóch jabłkach, to jest kulach, po jednej z przodu i z tyłu. Stopy tkwiły w szerokich strzemionach, a pięty zdobiły ostrogi zakończone ostrym szpikulcem. Szyku przydawał czerwony czaprak. Uwagę chłopca najmocniej przykuł miecz umocowany przy pasie rycerza. Świętek nigdy wcześniej nie widział takiej broni. Miejscowi stróże nosili włócznie, topory i sztylety, ale żaden z nich nie mógł sobie pozwolić na zakup miecza. Podobno taki oręż posiadał sołtys, ale trzymał go w skrzyni jak największy skarb. Brzeszczot, który był własnością tajemniczego rycerza, miał okrągłą głowicę, owiniętą drutem rękojeść, prosty jelec i głownię, zapewne stalową, ale nie była to rzecz pewna, bowiem ostrze tkwiło w pochwie.

– Zostaw ich!

Głos dobiegł zza półziemianki, a po chwili ukazał się jego właściciel, to jest pleban Piotr. Duchowny szedł od strony lasu, gdzie lubił się przechadzać przedpołudniami. W jednej ręce niósł modlitewnik, a w drugiej sękaty kij. Rąbek jego sięgającej kostek czarnej sukni oblepiony był skorupą błota.

– Zostawić? Przecie sam posłałeś do mnie gońca jeszcze przed Nowym Rokiem.

– Nie po to, byś się tu zjawiał. Wystarczyło przysłać przez umyślnego trochę denarów, bym miał ich z czego utrzymać. Z tego, co dostaję od kmieci, ledwo mi starcza na świece do kościoła.

– Bez nich będzie ci więc lżej. Zabieram ich ze sobą. To chyba o tę dwójkę się rozchodzi? – Rycerz machnął dłonią w kierunku braci.

Pleban zajął pozycję między jeźdźcem a chłopcami.

– Zostaw. Starszego wyuczę na swojego zastępcę, z młodszego uczynię zacnego kmiecia. Niczego im nie braknie, jeśli tylko uchylisz nam trzosa. Podobno cię stać. Podobno umiesz się wkupić w łaski każdego władcy Krakowa.

– Stać mnie y na to, by wykupić całą tę wioskę, a ciebie stąd pogonić jak bezpańskiego psa. Zejdź mi z drogi albo mój wierzchowiec wdepcze cię w błoto.

Duchowny nie cofnął się o krok, za to zasłonił się psałterzem i kijem niczym tarczą i włócznią.

– Służę jeno xiędzu Nieba y tylko przed jego gniewem zginam kark. Musisz wiedzieć, że przez ostatnie trzy lata żyłem z matką tych chłopców jak z własną żoną.

Rycerz powoli zdjął skórzane rękawice, ułożył je przed sobą na siodle, po czym przeczesał bujnego, równo przystrzyżonego wąsa o barwie słomy i podrapał się po łysinie.

– Doszły mnie takowe pogłoski, jednak te zuchy mają więcej niż trzy lata, więc nie masz do nich praw. Jeszcze nim się tu osiedliłeś, słałem ich matce monety, by miała z czego chować synów, a jej ojciec nie wydał ją za byle zagrodnika. Nic ci nie zawdzięczają.

– Ino to, że byłem dla nich jako ojciec y dbałem, by wyrośli na ludzi.

Przybysz zacisnął łapę na przedniej kuli siodła. Koń jakby wyczuł gniew pana, bo zarżał, potrząsnął łbem i niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. Wojownik poklepał go po szyi.

– Dostaniesz sto denarów za swój trud.

– Nie potrzebuję jałmużny.

– To czego chcesz, plebanie? Chłopcy jadą ze mną, to nie podlega dyskusji!

– Skoro tak się upierasz, to ich sobie weź. A choć nie dbam o własne bogactwo, to nie mogę być ślepy na ubóstwo Kościoła, który jest naszą matką. Ledwośmy jesienią skończyli budować świątynię y już zabrakło nam monet na zakup ołtarza, ław y mszalnego uposażenia. Swoją posługę muszę pełnić przy zwykłym pniaku, a krew Pana Krysta okazywać w drewnianym kubku!

Świętek gorączkowo myślał. Kim jest ten człowiek? Na licho nie wyglądał, a przemawiał tak rzeczowo, jakby był przyjacielem ich zmarłej matki albo… Nawet po cichu nie śmiał tego powiedzieć. Co prawda rodzicielka rzekła mu kiedyś, że spłodził ich możny pan z Krakowa, ale była wtedy napita piwem, więc Świętek jej nie uwierzył. Może jednak rycerz przynajmniej znał ich rodzica? Ale dlaczego pleban twierdził, że ich matka była mu żoną? Zaczął się nad tym zastanawiać. Gdy matka mówiła mu, że zostawia go samego z bratem na noc, bo idzie odmawiać kompletę ze świętym Piotrem, to niekoniecznie chodziło jej o modlitwę w samotności. Wspólne wieczerze w domu duchownego też pewnie nie wynikały z litości męża Kościoła wobec samotnej matki. A gdy ludzie wytykali Świętka palcami i przezywali Piotrowicem, to bynajmniej nie kpili z tego, że podrostek jest uczniem i pomocnikiem duchownego. Nie był głupi. Już wcześniej coś podejrzewał, tylko jakoś nie mieściło mu się w głowie, że rodzica mogła zlec z takim okrutnikiem. W ostatnich tygodniach przed jej śmiercią coś musiało się zmienić między tą dwójką, gdyż pleban już ich tak często nie odwiedzał, a matka stroniła od kościoła.

– Dobrawka leży na tym cmentarzu? – zapytał rycerz.

– Przy wschodniej ścianie.

Przybysz przełożył nogę przez siodło, zsiadł z konia, przekazał uzdę młodzieńcowi z włócznią i ruszył ku mogiłom. Na ziemi wyglądał niemal równie okazale jak w siodle, co zawdzięczał słusznej posturze i brzuchowi, a gdy kroczył w swoim ciężkim kaftanie i w butach z ostrogami, zgromadzona w kałużach woda lekko drżała. Wojak odszukał właściwy grób, po czym uklęknął i spuścił głowę. Tkwił w tej pozycji przez dwa pacierze, a Świętkowi wydało się, że dostrzegł łzę w jego oku. Potem mężczyzna wstał, wrócił do swojego rumaka i z powrotem go dosiadł, korzystając z pomocy giermka, który przytrzymał mu strzemię. W końcu zawyrokował:

– Zostanę waszym darczyńcą przez wzgląd na moją Dobrawkę. Przyślę mojego skarbnika, który uzgodni wydatki. Chłopcy, zabierajcie swoje rzeczy.

– Czy… Czy jesteś naszym ojcem, panie? – W końcu na odwagę zebrał się starszy z braci.

– Może kiedyś będziecie się do mnie mogli tak zwracać. Na razie jestem panem Klemensem herbu Gryf z rodowymi włościami w Ruszczy, a wy jesteście moimi stajennymi. Wiecie, jak obchodzić się z końmi?

– Nie, panie.

– Wszystko wyjaśni wam Jędrek. Ładujcie się na wóz, bo jeszcze dziś chcę zajechać na Wawel.

Piastowskie wahadło - Łukasz Malinowski