Zaznacz stronę
Panaceum - Agnieszka Sudomir
Agnieszka Sudomir

Pisarka i poetka. Absolwentka filologii polskiej na UŁ. Urodzona w Łodzi, mieszka w Warszawie. Publikowała wiersze, a także artykuły w czasopismach literackich Topos i Fraza. Pisała dla wydawnictw Axel Springer i Phoenix Press. Nakładem SLKKB ukazały się jej dwa tomy poetyckie: Albo krzycz, Hiszpańskie koronki (pod nazwiskiem Jabłońska). Autorka powieści: Faza REM, Panaceum (cykl kryminalny Miasto Obiecane) oraz Szablon (antyutopia). Jej opowiadania znalazły się w antologiach: Ten pierwszy raz, Fantazmaty i Siła jej piękna. Obecnie pracuje nad kolejną częścią Miasta Obiecanego i książką dla dzieci.

Lubi mieć pod ręką dobrą powieść, dobrą płytę oraz filiżankę kawy. I filmy. Domatorka, ale zdarza się, że niespodziewanie pakuje walizki. Zamiast fitnessu woli koncerty. Nałogowo słucha muzyki. Czasem ludzi.

Miasto to jej naturalne środowisko. Fascynuje ją swoją złożonością i stanowi niewyczerpane źródło inspiracji.

fot. Sławomir Małoicki

Panaceum – Agnieszka Sudomir

Miasto Obiecane, tom II

Z nieba leje się żar, Łódź dusi się w kurzu, a komisarz Blattner walczy z własnymi demonami. W takich warunkach przychodzi mu prowadzić kolejne trudne śledztwo.

W jednym z apartamentowców policja odkrywa ciało pięknej młodej kobiety – uzdolnionej lekarki, której życie przypominało bajkę. W trakcie dochodzenia Blattner musi przyjrzeć się środowisku neurochirurgów. Światek wybitnych specjalistów okazuje się jednak bardziej hermetyczny, niż komisarz się spodziewał. Czy to specyfika zawodu, czy też pracownicy szpitala coś ukrywają?

Pojawiają się kolejne ofiary, a ślady zdają się prowadzić do znanego neurochirurga, niepodważalnego autorytetu w swojej dziedzinie. Nic tu jednak nie jest proste ani oczywiste. Rozwiązanie sprawy zaskakuje nie tylko śledczych, ale także środowisko medyków. 

Czy morderca pięknej lekarki uniknie kary?

Informacje o książce

Seria: Miasto Obiecane, tom 2

Rok I wydania: 2019
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 472

druk ISBN 978-83-7995-229-8
epub ISBN 978-83-7995-230-4
mobi ISBN 978-83-7995-231-1
audiobook online: 978-83-7995-391-2

Ceny sugerowane:
książka: 34,99 zł
ePub: 29,99 zł
mobi: 29,99 zł
audiobook online: 34,99 zł

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Fragment

Jadę powoli. Przestrzegam przepisów. Dziś nic nie może mnie zatrzymać. Na termometrze czterdzieści stopni. Powietrze faluje z gorąca. Klima pracuje na pełnych obrotach. Buty trochę cisną – są nowe. Trudno, wielkie chwile wymagają uroczystej oprawy.

Mijam Stajnię Jednorożców. Jej dach mieni się tęczowo. Lubię, kiedy barwnymi refleksami odrealnia ludzi i miasto. W mojej bajce nie ma zbyt wielu kolorów.

Myśleliście kiedyś o tym, jak to jest kogoś zabić?

1.

Ręce miała szeroko rozrzucone, włosy spięte w wysoki, niedbały kok, a na sobie – wzorzystą letnią sukienkę. Jej stopy były bose. Obok leżały, porzucone w nieładzie, wściekle różowe japonki ozdobione absurdalnie wielkimi sztucznymi orchideami. Blada, niemal biała twarz odcinała się od purpurowego dywanu. Gdyby nie ta twarz, można było pomyśleć, że śpi.

– Denatka: Natalia Marzec, lat dwadzieścia siedem. Brak widocznych ciał obcych w naturalnych otworach ciała. Brak widocznych uszkodzeń ciała. Powieki oraz usta opuchnięte, obrzęk w okolicy twarzy i szyi, wysypka na policzkach, czerwone plamy pokrzywkowe na klatce piersiowej oraz na przedramionach, zaawansowane stężenie pośmiertne. – Lekarz monotonnym głosem nagrywał na dyktafon obserwacje ze wstępnych oględzin zwłok.

Z kuchni dobiegało nieludzkie wycie matki ofiary.

– Zabierzcie ją stąd. Może do jakichś sąsiadów – wydał dyspozycje Blattner. – Ktoś jej pomoże czy będziecie tak stać i się gapić?

– Psycholog już jest – zameldowała policjantka i posłusznie ruszyła w kierunku szlochającej kobiety.

– Ciepłota ciała zewnętrzna dwadzieścia dwa stopnie, temperatura powietrza dwadzieścia cztery stopnie, pomieszczenie klimatyzowane, plamy opadowe ustalone, co wskazuje, że denatka nie żyje od co najmniej dwunastu godzin. Nie widać oznak procesów rozkładu. Prawdopodobnie śmierć nastąpiła od dwunastu do dwudziestu godzin temu. W celu określenia dokładnego czasu zgonu konieczna jest sekcja – kontynuował lekarz.

– Czyli gdzieś między szesnastą a dwudziestą czwartą… Prawdopodobna przyczyna śmierci? – Komisarz odsunął się od ciała i rozpiął kombinezon ochronny. Mimo klimatyzacji laminowany polipropylen działał jak parowa łaźnia.

– Brak zasinień, wylewów… żadnych widocznych uszkodzeń ciała… małe zadrapanie na prawej ręce. Nie wygląda na świeże. Obrzęk i pokrzywka wskazują na wstrząs anafilaktyczny, ale teraz nie mogę tego na sto procent stwierdzić. Może być inna przyczyna fizjologiczna albo zatrucie. Trzeba zrobić badania toksykologiczne. Jak nic nie wykażą, to histopatologię. Zajmą się tym już w zakładzie. – Doktor uważnie oglądał odsłonięte części skóry.

– Może na coś chorowała?

– Możliwe. Mogła nawet nie wiedzieć. Teraz spotyka się takie dziwne zgony… Młody, zdrowy człowiek i nagle trach! Umiera. A potem okazuje się, że zawał. Wszystko przez te dopalacze, sterydy, środki na katar, inne świństwa. Pokolenie chowane na pasionych hormonami i antybiotykami kurczakach, zupkach w proszku, fast foodach, w szkole jadące na tablicy Mendelejewa… Nic dziwnego, że organizmy im nawalają.

Cóż… widocznie jestem z lepszego rocznika – pomyślał Blattner. Sam przecież odżywiał się podobnie, a jakoś, odpukać, zdrowie mu nie szwankowało.

– No dobrze, wygląda na to, że nic więcej teraz nie wymyślimy. Mogę wpuścić chłopaków? – zapytał.

– Jeszcze chwilę… – Lekarz zbliżył wzrok do prawego uda ofiary. – Poczekaj, coś tu mam… ślad po wkłuciu.

– Ćpunka?

– Nie. Tylko jeden ślad. Zastrzyk domięśniowy.

– To lekarka, mogła sobie coś wstrzyknąć.

– Możliwe. Trzeba ją jeszcze dokładnie obejrzeć. Może jednak ćpała. I kłuła się gdzie indziej… Narkomani mają swoje sposoby. Możliwe też, że przyjęła jakiś lek, stąd wstrząs. Czasem się zdarza, na przykład po szczepionkach.

– Czyli tak… – Blattner postanowił podsumować dotychczasowe ustalenia. – Stawiasz na reakcję alergiczną albo zatrucie?

– Tak bym celował, ale potrzeba dokładniejszego badania – odparł doktor i podniósł się z kolan. – Dobra, możecie robić swoje, a ja trochę sobie popiszę.

– Udział osób trzecich? – zapytał Radziejewski.

– Na ten moment nie można wykluczyć, chociaż mało prawdopodobne. Wygląda raczej na wypadek – odparł. – Czuć tu alkoholem. Może się upiła i pomyliła ampułki?

– To co, panowie? Pozostaje czekać na wyniki autopsji. – Prokurator zamknął czarny notes.

– Dokładnie – potwierdził komisarz. – Luka! – przywołał robiącego przegląd pomieszczeń partnera. – Niech chłopaki pozbierają co się da, dobra? Zabezpieczcie resztę. A ja spróbuję pogadać z matką. Chociaż dziś pewnie nie dowiemy się wiele.

– W porządku. Jedziemy z robotą. Jak dam chłopakom zajęcie, przyjdę do ciebie. Matka jest u sąsiadów, pod trzydziestym czwartym, Zatorska z nią siedzi. – Woźniak przywołał gestem czekającego w progu technika.

Blattner rozejrzał się po mieszkaniu. Wnętrze obfitowało w typowo dziewczęce detale, jakby zamieszkiwała je nastolatka, a nie dorosła kobieta. Pośród białych fikuśnych mebelków rodem z domku dla lalek umieszczono mnóstwo bibelotów: wazoników, figurek, szklanych kolorowych kul. Półki zajmowała kolekcja książek – głównie literatury medycznej, romansów i polecanych przez kolorowe pisma hitów, poprzetykana zdjęciami oraz niemożliwie słodkimi pluszakami. Okna modnie udekorowano szalami z bladofioletowego szyfonu. Na obszernym balkonie, wyposażonym w zestaw ogrodowy z rattanu i beżową przeciwsłoneczną markizę, wisiały dwa wietrzne dzwonki, teraz martwe w nieruchomym powietrzu. Ściana naprzeciwko telewizora została ozdobiona reprodukcją Pocałunku Klimta, a także trzema indiańskimi łapaczami snów. Kuchnia miała osobne wejście. Stanowiła szczyt nowoczesności; aż kłuła w oczy czystą bielą i lśniącymi, chromowanymi detalami. Blattner zauważył, że nie była chyba zbyt często używana. Łazienka za to tonęła w romantycznych odcieniach écru oraz pudrowego różu. Całkiem spora kawalerka została urządzona dość kosztownie. Widać tu było gust właścicielki, ale też rękę profesjonalisty, który najwyraźniej próbował bez szwanku dla dobrego smaku sprostać lukrowanym zamiłowaniom gospodyni. Blattnerowi przemknęło przez myśl, że w tej bajce trup pochodził z zupełnie innej opowieści. Stanowił wręcz coś w rodzaju nietaktu. Tak głębokiego, że chciałoby się odwrócić oczy i ulotnić po angielsku, uznając zimne ciało za niezbyt eleganckie przywidzenie.

Zerknął ponownie na półki. Jedną z nich wypełniono poradnikami – zgodnym chórem doradzały, jak być idealną mamą, żoną i panią domu. Dziewczyna, uśmiechająca się do komisarza z umieszczonego na ich tle zdjęcia, wyglądała jak milion dolarów. Niegłupia, atrakcyjna babka, przed którą kariera stała otworem, właścicielka nieużywanej kosmicznej kuchni, w wolnych chwilach szkoliła się na idealną housewife? Za jego młodych lat raczej się takie miksy nie zdarzały. Było albo-albo. Widać denatka wyznawała ideę bardzo umiarkowanego feminizmu. Chyba że stanowiła typ perfekcjonistki, która musi odnosić sukcesy na każdym polu: od prowadzenia samochodu, poprzez naprawianie kranu, jazdę na nartach, karierę zawodową, aż po bycie mamą. Tak, podobne kobiety i dawniej spotykał. Tylko… pod powierzchnią idylli najczęściej pływało niezłe szambo. Mistrzynie pozorów, kto ich nie zna? Ciekawe, co znajdzie tutaj, kiedy zdrapie ten cały lukier? Miał niejasne przeczucie, że nie będzie to kolejny pluszowy miś.

Po raz ostatni obrzucił wzrokiem pomieszczenie i skierował się do wyjścia. Na czystej, przestronnej klatce buchnęło mu prosto w twarz gorące powietrze. Takich upałów nie było w mieście od dawna. Odnosił wrażenie, że budynki, ulice, samochody, wszystko dosłownie aż skwierczy w palących promieniach słońca. Dobrze, że w mieszkaniu działała klimatyzacja. Bez niej, po tylu godzinach, mogliby zastać mocno nieciekawy widok. Zrzucił kombinezon i zwrócił się do jednego z zabezpieczających wejście policjantów:

– Ktoś tu jeszcze mieszka?

– Nikt, panie komisarzu – usłużnie odpowiedział chłopak. – Denatka zamieszkiwała samotnie. Matka przyszła ją odwiedzić celem dostarczenia obiadu, miała swoje klucze. Weszła do pomieszczenia dzienno-sypialnego i zobaczyła denatkę, która leżąc, nie dawała oznak życia, co by wskazywało na utratę przytomności albo zejście śmiertelne. Zadzwoniła po służby ratownicze…

– Znaczy po pogotowie? – wtrącił.

– Tak, po pogotowie – młody energicznie przytaknął. – No a oni do nas…

Kto ich uczy tak mówić? – zastanowił się Blattner. Zejście śmiertelne? Celem dostarczenia obiadu? Panie, widzisz i nie grzmisz? Nie był purystą językowym, ale bełkot rodem z policyjnych raportów zawsze przyprawiał go o ból głowy.

Niewiele wiedzieli. Ze standardowego wezwania zawsze mogła się zrobić grubsza sprawa. Jeśli to wypadek albo samobójstwo, nic tu po nich. Istniało jednak prawdopodobieństwo, że ktoś dziewczynę załatwił. Musieli zabezpieczyć pomieszczenie tak, jak gdyby było miejscem zbrodni, żeby nikt nie zatarł ewentualnych śladów. Spokojnie mógł zostawić temat Łukaszowi, który wskutek wrodzonej pedanterii radził sobie z tym o niebo lepiej niż on sam.

Stanął przed drzwiami oznaczonymi złoconym numerem trzydzieści cztery. Wiedział, co go teraz czeka. Nie był mocny w rozmowach z ludźmi w stanie szoku. Nie chciał naciskać na zrozpaczoną kobietę, liczył jednak, że wyciągnie z niej choć kilka podstawowych informacji, które pozwolą im w razie potrzeby szybko ruszyć ze śledztwem. Miał nadzieję, że Dorota go wesprze. Jej umiejętności nie raz, nie dwa ułatwiły mu zadanie. Westchnął ciężko, wytarł spoconą twarz w jednorazową chusteczkę i zapukał.

W niewielkim, przytulnie urządzonym i zadziwiająco chłodnym salonie siedziały cztery osoby: dwie młode dziewczyny, matka zmarłej oraz Dorota Zatorska, policyjna psycholog. Ta ostatnia próbowała pocieszyć kobietę, która już nie płakała, tylko wpatrywała się przed siebie tępym wzrokiem. W tle słychać było monotonny szum klimatyzacji. Zatroska wstała z kanapy i szepnęła mu do ucha:

– Dostała silne leki. Chyba nic z tego nie będzie. Daj jej dziś spokój.

Skinął głową na znak, że rozumie, jak delikatna jest sytuacja.

– Mogę w ogóle o coś zapytać? – upewnił się. Ostatnie, czego chciał, to wywołanie nowego dramatu.

– Spróbuj, ale bardzo ostrożnie, proszę cię…

– Jasne – przytaknął i zajął miejsce naprzeciw załamanej matki. – Komisarz Igor Blattner, Wydział Dochodzeniowo-Śledczy Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Chciałbym zadać pani parę pytań…

Kobieta nie odpowiedziała, tylko popatrzyła na Blattnera nieprzytomnie.

– Czy pamięta pani, kiedy ostatni raz rozmawiała z córką? – zaczął i sekundę później pożałował. Twarz matki ofiary wykrzywił grymas bólu. Gdyby nie leki uspokajające, z pewnością zakończyłoby się kolejnym wybuchem rozpaczy. A tak – skuliła się przez chwilę, jakby dostała cios prosto w żołądek, po czym, już wyprostowana, ponownie skierowała pusty wzrok przed siebie.

– Dobrze, nie będę teraz pani męczył… – zawahał się. Nie był pewny, czy nie powinien złożyć kondolencji. Ostatecznie jednak zrezygnował. Pokrywając chrząknięciem własną niezręczność, podniósł się z fotela. Gubił się w takich chwilach. Nie potrafił wyrazić własnych uczuć, nie umiał udźwignąć cudzych. Młode dziewczyny, sąsiadki Natalii, zajęły się starszą kobietą, gładząc ją po plecach i podtykając pod nos szklankę z wodą. Blattner z ulgą ustąpił im pola.

Skinął na Dorotę i oboje wyszli na klatkę. Głęboko odetchnął. Twarz Zatorskiej wyrażała dezaprobatę, a przynajmniej tak mu się wydawało.

– Wiem. Nie jestem w tym dobry… – postanowił uprzedzić jej wyrzuty.

– Nikt nie jest… – odpowiedziała.

Dopiero teraz, kiedy została z nim sama, dostrzegł, jak wiele ją kosztowała dzisiejsza akcja. Śmiertelnie poważna mina Zatorskiej wcale nie była związana z jego zachowaniem. Po prostu w ciągu ostatnich minut musiała unieść więcej niż ktokolwiek z nich. Popatrzył na nią z mieszaniną podziwu i wdzięczności, ale znów nie umiał znaleźć odpowiednich słów.

– Zmęczona jesteś? – zapytał idiotycznie. Oczywiście, że była. Ona chyba najbardziej.

– Trochę… – uśmiechnęła się blado, związując ciemnokasztanowe włosy w koński ogon. – Ten upał mnie wykańcza…

Pokiwał głową ze zrozumieniem, ale wiedział, że wcale nie o upał chodzi. Przynajmniej – nie tylko.

– Co powiedziała? – przerwał krępującą ciszę.

– Niewiele… Przyszła około dziesiątej do córki. Chciała jej podrzucić obiad. Natalia powinna być wtedy w pracy, więc matka weszła, otwierając swoim kluczem. I zastała to, co widziałeś. Z początku myślała, że córka zemdlała, ale kiedy dotknęła jej ręki, zauważyła, że ta jest zimna. Wtedy się przestraszyła. Zadzwoniła po pogotowie. Próbowała swoje dziecko reanimować. Bezskutecznie. Ratownicy nie mieli już nic do roboty. Osoba młoda, nieznana przyczyna śmierci, więc zadzwonili po was – relacjonowała Dorota bezbarwnym tonem. – Podobno nie mogli matki odciągnąć od ciała… – dodała po chwili.

Nie miał pojęcia, jak to skomentować. W tym momencie na szczycie schodów ujrzeli Łukasza. Komisarz znów podziękował losowi.

– A co z ojcem? – zapytał Woźniak.

– Wyjechał w interesach. – Głos Zatorskiej brzmiał już lepiej.

Jak ona to robi, że tak szybko potrafi się ogarnąć? – zastanowił się Blattner. Wiedział, że bez tej umiejętności nie dałaby rady pracować tu, gdzie pracuje, ale niezmiennie go to zaskakiwało. Dorota była twarda. Twardsza niż oni wszyscy.

– Ktoś go powiadomił, tak? – upewnił się.

– Tak. Pewnie zaraz tu dotrze – odparła.

W tej samej chwili usłyszeli trzask otwieranych drzwi, a potem czyjeś szybkie kroki. Na schodach pojawił się siwy mężczyzna w lnianych spodniach i jasnej koszuli z krótkim rękawem. Mimo wyraźnej nadwagi dwa piętra pokonał biegiem. Zaczerwieniona z wysiłku twarz, sinawy nos i krótki oddech palacza niezbicie świadczyły, że nie należy do tych, którzy o siebie dbają. Blattner miał wrażenie, że facet jest na granicy zawału.

– Gdzie moja córka?! – wykrzyknął na ich widok. – Co tu się… – Głos uwiązł mu w gardle. – Boże… moje dziecko. Co oni jej zrobili?

– Pan Roman Marzec? – Łukasz potwierdził tożsamość mężczyzny.

– Tak… Gdzie… Przepuście mnie… Chcę ją zobaczyć… – Oczy ojca Natalii były zaczerwienione od łez.

– Oczywiście, proszę za mną… – Zatorska delikatnie chwyciła Marca za łokieć, ale ten natychmiast się wyrwał i roztrącając ich, ruszył na górę.

Po chwili rozległ się krzyk policjantki:

– Proszę się odsunąć od ciała! Proszę pana! Bardzo proszę…

Nastała cisza.

Kiedy weszli do mieszkania denatki, Roman Marzec siedział na krześle przy maleńkim stoliku. Twarz ukrył w dłoniach. Tylko nieznaczne drżenie pleców świadczyło o tym, że szlocha.

– Panie Marzec… – Dorota nachyliła się nad mężczyzną. – Bardzo mi przykro. Ogromnie panu współczuję… Może podam panu lek na uspokojenie? To powinno pomóc…

– Pomóc? – Ojciec Natalii spojrzał na nią nierozumiejącym, pełnym bólu wzrokiem. W jego oczach czaiło się coś jeszcze, jakieś szaleństwo, które Blattnera przyprawiło o dreszcz grozy.

– Przyniesie ulgę…

– Nie trzeba – powiedział twardo. Ból zniknął, teraz spojrzenie wyrażało jedynie czystą nienawiść. – Znajdźcie ich – dodał po chwili. – Ktokolwiek to zrobił, niech za to zapłaci. – Ton jego głosu był lodowaty.

– Podejrzewa pan, że ktoś mógł się przyczynić do śmierci córki? – podchwycił Łukasz.

– Po co miałaby się zabijać? Była piękna, zdolna, miała wszystko. Po co miałaby się sama zabić? – Pokryte starczymi plamami dłonie zacisnął się w pięści tak mocno, że aż zbielały.

– Proszę pana… to wygląda raczej na wypadek. Lekarz mówi o wstrząsie anafilaktycznym. Czy córka była na coś uczulona?

– Na prokainę. Ale to bez sensu. Nigdy by tego nie wzięła. Jest lekarką… była… – przerwał na chwilę, starając się opanować emocje. – Wiedziała, czym to grozi.

– Rozumiem – przytaknął Łukasz. – Czy miała jakichś wrogów?

– Ona? Nie… To dobre dziecko, miła dziewczyna…

– Czemu zatem pan sądzi, że ktoś chciał ją skrzywdzić?

– Boże… Boże… Moja córeczka… – Marzec spuścił głowę, a z jego gardła wydobył się dziki, niemal zwierzęcy skowyt.

Kiedy Dorota go wyprowadziła, komisarz podszedł do pracującej w skupieniu ekipy.

– Co to jest ta prokaina? – zwrócił się do biegłego.

– Lek stosowany miejscowo, głównie do małych zabiegów chirurgicznych jako środek znieczulający. Najpopularniejszy preparat na naszym rynku to Novokaina – odparł lekarz, podnosząc głowę znad papierów. – Uchodzi za bezpieczny, ale istnieje możliwość uczulenia. To by tutaj nawet pasowało. Jedno mnie tylko dziwi, musiałaby go sobie wstrzyknąć. Po co, skoro była uczulona? Przecież to bez sensu.

– Racja – westchnął Blattner. – Niezbyt prawdopodobne… Znaleźliście jakieś puste opakowanie po lekach? – rzucił w kierunku policjantów.

– Nie, panie komisarzu, nie stwierdzono obecności pustego opakowania. W szufladzie znajdują się dwie strzykawki, ale pełne. Anapen.

– Anapen?

– Adrenalina. Lek ratujący życie w przypadku wstrząsu anafilaktycznego – wyjaśnił doktor.

– Może próbowała sobie to wstrzyknąć? – Łukasz poszedł do szuflady i ostrożnie zaczął przeglądać jej zawartość.

– Może… Cokolwiek wzięła, gdzieś tu powinna leżeć pusta strzykawka… – Komisarz miał coraz gorsze przeczucia. – Chłopcy, przeszukajcie jeszcze dokładnie śmieci, inne miejsca. Może łazienkę? Przecież opakowanie nie wyparowało.

– Chyba że wstrzyknęła sobie coś wcześniej? Zanim wróciła do domu? – zaryzykował tezę Woźniak.

– To możliwe. Ja tu nie ocenię, kiedy zrobiono wkłucie. Może ci z sądówki coś wypatrzą… – Lekarz wstał i zaczął zbierać się do wyjścia.

Komisarz wyjrzał przez okno. Na zewnątrz Marzec, zgarbiony, złamany nieszczęściem, ciężko wsparty ręką o bok samochodu, tłumaczył coś drobnemu mężczyźnie, na oko czterdziestoletniemu, ubranemu w białą koszulę i czarne spodnie. Pewnie kierowca – domyślił się Blattner. Po krótkiej wymianie zdań młodszy posłusznie skinął głową, po czym wsiadł do auta i odjechał. Ojciec Natalii wrócił do budynku. Usłyszeli jego ciężkie kroki na schodach i dzwonek mieszkania piętro niżej. Poszedł do żony. I dobrze. Dziś i tak nic by z niego nie wyciągnęli, a tylko by przeszkadzał.

– Martwi mnie zabezpieczenie ewentualnych śladów… – westchnął Łukasz. – Trochę ludzi bez ubrań ochronnych się tu kręciło…

– Luka, jest co jest. Nic nie poradzisz. Jak utrzymać matkę, ojca, ludzi z pogotowia z daleka od trupa? Ważne, żeby więcej nie brudzić.

– No wiem… ale jeśli to morderstwo, nie pójdzie nam lekko ze zbieraniem materiału…

– Łukasz, ja cię proszę, wypluj te słowa. Dopiero co skończyliśmy z Aptekarzem… Znów miła młoda, zdolna dziewczyna, którą ktoś zamordował? Źle mi się kojarzy. Nie chcę kolejnego pojeba w tym mieście.

– Ani ja.

Obydwaj mieli świeżo w pamięci tragiczne wydarzenia ostatniej wiosny. Studentka, dentysta, nastolatek, przedszkolanka i wreszcie tancerka o drobnych stopach – wszyscy oni wciąż im się śnili.

Wstrząsające lekarskim środowiskiem morderstwa, mylne tropy i niepozbawieni ludzkich słabości policjanci to świetne panaceum na wszelkie kłopoty. Przy tej książce zapomina się o całym świecie.
Hanna Greń, autorka serii Śmiertelne wyliczanki

Inteligentny, czasem dowcipny i zaskakujący… Właśnie taki powinien być kryminał, a Agnieszka Sudomir udowodniła, że doskonale o tym wie. „Panaceum” to książka, którą jak zaczniesz, to musisz skończyć. Innej opcji nie ma! Polecam.
Małgorzata Falkowska

„Panaceum” to rasowy kryminał z górnej półki. To książka pełna emocji, zaskakujących zwrotów akcji oraz napięcia, które utrzymuje się, aż do ostatniej strony. Gorąco polecam, bo obok tej książki nie można przejść obojętnie.
Sylwia Stawska, Kobiece Recenzje

Panaceum - Agnieszka Sudomir