Zaznacz stronę
Pan Whicher na prowincji - Agnieszka Chodkowska–Gyurics & Tomasz Bochiński

Pan Whicher na prowincji
Agnieszka Chodkowska–Gyurics
& Tomasz Bochiński

Warszawa tuż przed powstaniem styczniowym. Misja powierzona słynnemu inspektorowi Scotland Yardu przez Cara Wszechrusi dobiegła końca. Zagadka zniknięcia rosyjskiej arystokratki i tajemniczych, brutalnych morderstw została rozwikłana, choć nie obyło się bez komplikacji politycznych i walki na umysły i rewolwery w mrocznych zaułkach miasta.  Perypetie „księcia detektywów” i warszawskiego policjanta Mikołaja Czernyszewskiego zawarte w powieści „Pan Whicher w Warszawie” kończą się późną jesienią 1862 roku.

W grudniu tegoż roku Jonathan Whicher na nieoficjalną prośbę warszawskiego wydziału kryminalnego prowadzi jeszcze jedno śledztwo, nie wiedząc, że będzie ono miało poważny wpływ na jego życie. Tak zaczyna się nowa opowieść: „Pan Whicher na prowincji”.  Minęło parę lat, inspektor porzucił karierę w Scotland Yardzie, by w domowych pieleszach, u boku małżonki cieszyć się rozkoszami wieku dojrzałego. Jednak pewnego dnia do londyńskiego mieszkania byłego detektywa wkracza Mikołaj Czernyszewski – poznany onegdaj w Polsce policjant, którego intrygi polityczne wygnały za granicę. Zamieszany w sprawę tajemniczego morderstwa, pozbawiany na obczyźnie przyjaciół, zdesperowany zwraca się o pomoc do starego wygi. Pan Whicher nie ma wyjścia. Wyrusza na angielską prowincję by rozwikłać tajemnicę kolejnej zbrodni. 

„Pan Whicher na prowincji” to zamknięta, niezależna historia – znajomość pierwszego tomu nie jest konieczna, ale z pewnością nie zaszkodzi!

CZY EMERYTOWANY KOMISARZ ROZWIKŁA OSTATNIĄ KRYMINALNĄ ZAGADKĘ?

Informacje o książce

Rok I wydania: 2021
Format: 12,5×19.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 400

książka ISBN 978-83-7995-531-2
ebook ISBN 978-83-7995-532-9

Ceny sugerowane:
książka: 34,99 zł
ebook: 29,99 zł

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Fragment

Prolog

15 grudnia 1862 roku. Poniedziałek, kwadrans po dwunastej. Warszawa

Disraeli załatwił się na środku chodnika, naprzeciwko okazałej bramy domu przy Franciszkańskiej 30. Wysiłek, jaki malował się na płaskiej mordce, był nader ucieszny i Whicher niemalże się uśmiechnął. Zobaczywszy jednak minę ciecia, który właśnie zamiatał i teraz z miotłą zbliżał się do mopsa, Jonathan skrzywił tylko usta. Cieć nie zdążył nic powiedzieć, gdyż w tej samej chwili o kamienne płyty, ledwie metr od psiaka, uderzyło z łomotem ludzkie ciało. Mózg ochlapał nowe kalosze detektywa. Szczeniak spłoszył się, omal nie wyrywając smyczy z dłoni zaskoczonego Anglika, ulica na chwilę zamarła, tylko dorożki turkotały. Dopiero potem tu i ówdzie wybuchły okrzyki przerażenia.

Po ulotnej chwili wokół trupa zaczęli zbierać się ciekawscy. Whicher, złapawszy mopsa na ręce, zaklął bezradnie, nieznajomość języka sprawiała, że nie bardzo mógł ochronić ciało przed ciekawskimi ani wezwać stójkowego. Nim jednak zdołał sklecić w myślach zrozumiały dla gawiedzi komunikat, usłyszał tupot nóg i policyjny gwizdek. Odetchnął z ulgą, widać rewirowy stał całkiem niedaleko. Był młody, a po twarzy od razu można było poznać, że rozgarnięty. Detektyw podjął decyzję, wetknął psa w objęcia zdumionej jejmości, która, nie bacząc na obfitą tuszę, przybiegła obejrzeć krwawe widowisko. Potem spiesznie sięgnął po pugilares i wydobył z niego kartkę, która w dwóch językach – po polsku i rosyjsku – zalecała okazywanie wszelkiej pomocy inspektorowi Jonathanowi Whicherowi, gościowi Jego Cesarskiej Wysokości. Dokument opatrzył pieczęcią i własnoręcznym podpisem oberpolicmajster Siergiej Siergiejewicz Muchanow. Stójkowy zerknął na podpis i pieczęć, po czym gracko zasalutował.

Anglik wydobył nową kartkę i ołówek. Nagryzmolił szybko trzy zdania i zaadresował przesyłkę do radcy tytularnego Wawiłona Aleksandrowicza Rożestwieńskiego, pełniącego obowiązki szefa Wydziału Kryminalnego Warszawskiej Policji Magistrackiej. Następnie łamanym rosyjskim poprosił stójkowego o pośpiech i wręczył mu dokument. Policjant zasumował się, ale potem sięgnął po gwizdek i dmuchnął weń tak, że Jonathanowi omal uszy nie odpadły. Na ten zew przybiegł następny policjant, starszy wiekiem, niezbyt inteligentny, ale za to dobrze obznajomiony ze wszelkimi gatunkami trunków – skonstatował Whicher, zobaczywszy jego poznaczone czerwonymi żyłkami oblicze. Po krótkiej wymianie zdań starszy z mundurowych wziął kartkę i pokłusował Franciszkańską, stukając podkutymi butami o płyty chodnika. Detektyw odetchnął z ulgą i spróbował odebrać Disraelego jejmości, ta jednak, zapatrzona w małpią mordkę psiaka, wcale nie chciała się z nim rozstać i szczebiotała jak do ukochanego dziecka.

– Dziękuję, madame – rzekł uprzejmie przybysz z Wysp i zdecydowanie zdjął szczeniaka z obfitego biustu przygodnej opiekunki. Potem stuknął w ramię policjanta i wskazał otwarte na piątym piętrze okno. Na tle szarego grudniowego nieba błyskały szyby, powiewała ciemna zasłona.

Rewirowy powiedział coś śpiewnie, a potem wzruszył bezradnie ramionami i wskazał trupa oraz otaczający go tłum. Inspektor pokiwał głową z uznaniem, puknął się w pierś i zatoczył koło dłonią. Ponownie wskazał otwarte na oścież okno. Stójkowy pomyślał jeszcze chwilę, a potem wszedł w bramę i surowo nakazał coś zastygłemu w bezruchu dozorcy. Obaj zniknęli w wejściu na klatkę schodową. Nie było ich długo. Whicher nie miał problemów z utrzymaniem gapiów w rozsądnej odległości od ciała. W tym czasie obserwował, rejestrował otwarte w zgrozie usta panien służących, zaszklone nieprzytomnie oczy bladej dziewczyny obdarzonej sporym biustem, pewnie guwernantki, sądząc po zeszytach wystających z koszyczka, rozciągnięte w obrzydliwym grymasie policzki przekupek, twarde spojrzenia mężczyzn rzucane spod podartych kaszkietów. W głosach, w rosnącym gwarze, choć dla niego niezrozumiałym, Anglik nie wyczuwał żalu czy współczucia. Jak zwykle dominowała ciekawość, ale także, ku swemu zdziwieniu, inspektor słyszał coś na kształt złośliwej satysfakcji. Powtarzało się jedno słowo: „moro, moro, MORO”. Detektyw nie był w stanie domyślić się, czego dotyczyło. Wzruszył ramionami, potem zapyta.

Spojrzał jeszcze raz na zwłoki i teraz dopiero zrozumiał, co też go zadziwiło. Przyklęknął, pochylił głowę. Taaa… Wstał, czuł w kościach, że sprawa nie jest tak prostą, jak mu się początkowo wydawało. Przestąpił z nogi na nogę. Dizi zaskomlił niezadowolony, chciał biegać, a zwłaszcza obwąchać to coś, co go tak wystraszyło. Whicher pogrążył się w myślach, ale szybko ocknął, niepokojąc się długą nieobecnością posłanego do kamienicy stójkowego. Wtedy też zobaczył, że przez tłum przepychają się ludzie z policji kryminalnej. Na czele szedł starszy pan w cylindrze, bezpardonowo torując sobie drogę długą laską, za nim zaś pospieszał ubrany w jasny – mimo grudniowego popołudnia – płaszcz i melonik Strzegomski. Oczywiście szyję tłumacza fantazyjnie owijał wściekle zielony fular.

– Witam szanownego pana! – wykrzyknął z radością na widok Jonathana. Radość ta, wobec bliskości roztrzaskanych niewieścich zwłok, wydała się inspektorowi nieco niewłaściwą, ale energicznie potrząsnął dłonią sympatycznego dziwaka, potem zaś tak samo przywitał się z radcą i skinął głową reszcie policjantów.

– No tak. I co my tu widzimy… – Radca tytularny Wawiłon Rożestwieński wydął dolną wargę i obszedł zwłoki dookoła. – Niewiasta lat około pięćdziesięciu. Wypadła – zadarł głowę – z piątego piętra. Szanowny kolega widział to zdarzenie?

– Owszem. – Whicher wskazał z niesmakiem na ochlapane buty.

– Sama skoczyła? Ktoś ją wyrzucił?

Anglik odparł:

– Nie wiem, nie zauważyłem.

Radca pokiwał głową. Inspektor domyślał się, jakim torem podążają jego myśli. „Po kiego diabła nas tu ściągnąłeś? Mało to samobójców w tym nieszczęsnym mieście?”. Ale ekipa Wawiłona pracowała sprawnie, nie bacząc na fumy szefa. Kazimierski kazał kilku podwładnym uformować szczelny kordon, aby odsunąć gapiów. Dwaj nowi funkcjonariusze wydziału, Fuks i Czajkowski, rozstawiali statyw aparatu fotograficznego. Foma Fomicz Niewstrujew dzierżył już szkicownik i z uwagą przypatrywał się zwłokom. Znakomity rysownik wydziału nieraz dokładniej od fotografii odwzorowywał ważne dla śledztwa detale. Pozostali zaczęli odpytywać ludzi, by znaleźć jeszcze jakiegoś świadka zdarzenia. Spowodowało to odpływ spragnionych wrażeń gapiów, norma w tej sytuacji.

– A gdzie dozorca? – zrzędliwie zapytał radca. – Powinien warować tu jak pies.

Disraeli wybrał ten moment, by przeciągle zaskowytać, a potem ostro szczeknąć. Nauczył się właśnie tej sztuki i bardzo był z niej dumny.

Radca udał, że łapie się za serce i zapytał:

– To ten prezent od grafa?

– Tak – odparł sucho Whicher.

Rożestwieński uśmiechnął się złośliwie i wyciągnął rękę, by pogłaskać czarnomordego kulfona.

– Uwaga, gryzie! – zażartował inspektor.

Czy radca wziął ostrzeżenie na serio, czy też wspomniał dozorcę nie wiadomo, jednak  zrezygnował z pieszczot i ponownie sarknął:

– No, gdzież ten cieć?

– Posłałem stójkowego z dozorcą na górę, ale coś strasznie długo ich nie ma.

– No trudno, i my musimy tam się wdrapać. – Wawiłon Aleksandrowicz z boleścią spojrzał na piąte piętro i ruszył do bramy. Whicher bezceremonialnie przytrzymał go za ramię.

– Szanowny radco… Proszę posłać po profesora Wisłockiego, przyda się.

Rożestwieński spojrzał zdumiony na Anglika. Wzywanie najlepszego patologa, obecnie wykładowcę w Szkole Głównej Warszawskiej, wydało mu się nadmierną ekstrawagancją. Jasne że zewłok trafi do kostnicy i będzie przebadany, ale dość tam trupoznawców, nie trzeba zawracać głowy czołowemu specjaliście w Królestwie. W tym też tonie chciał odburknąć, ale potem wspomniał swego byłego przełożonego – inspektora Czernyszewskiego, który niezwykle cenił gościa z Londynu – rzekł więc tylko:

– Powiadasz pan? – I skinął na młodego praktykanta, który stał obok, z nabożnym skupieniem słuchając rozmowy. W końcu nie codziennie można obserwować w akcji „księcia detektywów” Scotland Yardu, człowieka, który całkiem niedawno rozwiązał zagadkę śmierci grafini Dołgorukiej. – Na jednej nodze po Wisłockiego. Tylko uprzejmie!

Młodzieniec wystartował biegiem. Na jego ponaglające skinienie podjechał policyjny furgon. Wnet ruszył, krzesząc kołami skry na bruku.

– Ech, młodość – westchnął radca i wszedł do bramy. Whicher pospieszył za nim, a w jego ślady poszedł Strzegomski. Schody nie były zbyt strome, ale i tak Rożestwieński sapał jak parowóz. Na trzecim piętrze natknęli się na młodego stójkowego. Siedział na stopniu, jakaś starowinka poiła go herbatą. Radca poczerwieniał jeszcze bardziej, nim jednak zaczął sobaczyć, spojrzał w błędne oczy policjanta i zamilkł. Wydał tylko znaczący pomruk, zobaczywszy zaś dozorcę, skinął nań i wskazał policjanta. Cieć podrapał się frasobliwie w podgoloną głowę i powiedział:

– Młody… ruszyło go. Ja, nie chwalący siem, wojskowom sługiwał, to i siem napatrzyłem.

– Prowadź, człowieku – zarządził spokojnie szef Wydziału Kryminalnego.

Wdrapali się na piąte piętro. Tu już było dość mroczno, okna małe i tylko dwa mieszkania.

– Tu, na lewo. – Dozorca wskazał uchylone drzwi.

– Były otwarte? – zapytał szybko Whicher.

– Co? – Cieć patrzył bez zrozumienia.

– Czy te drzwi były otwarte, gdy weszliście ze stójkowym do mieszkania? – Strzegomski przetłumaczył słowa Whichera.

– Nie. Musiałem otworzyć własnym kluczem.

Weszli. W niewielkim przedpokoju było całkowicie ciemno. Anglik kopnął drobny przedmiot, który z brzękiem potoczył się po podłodze. Cieć, przygotowany na panujący tu mrok, zapalił latarkę i w jej blasku Whicher odnalazł na brudnej podłodze solidny klucz.

– Ciekawe – mruknął, obracając w palcach mosiężne, ażurowe cacko. Mops wykorzystał szansę, wyrwał się spod pachy inspektora i z radosnym piskiem ruszył w głąb mieszkania. Jonathan skoczył za nim. W dużym pokoju było jasno i zimno. Przez szeroko otwarte lukarnowe okno wpływał grudniowy ziąb, firanki falowały w przeciągu. Obok stał obity karmazynowym aksamitem fotel. Wokół niego, na jasnych deskach podłogi, widać było ogromną, prawie czarną plamę. Pies pochylił nad nią głowę.

– Dizi! Nie rusz! – krzyknął detektyw, a mops ze szczekiem wycofał się ku swemu panu, potem zaś zakręcił się w miejscu i ruszył ku zamkniętym drzwiom prowadzącym do następnego pomieszczenia. Oparł się przednimi łapami o pomalowane na biało deski. Whicher złapał go za kark i dopiero wtedy otworzył drzwi. Cofnął się o krok, gdy owionął go smród, którego z niczym nie można było pomylić. Słodkawy, ciężki odór. Inspektor wyjął latarkę z rąk dozorcy i poświecił. Światło odbiło się w dziesiątkach pokrytych bielmem oczu. Oczu martwych dzieci. Leżały na podłodze, najczęściej sine, niekiedy sczerniałe, rozkład części z nich był już bardzo daleko posunięty. Noworodki z nieodciętymi pępowinami, dwu-trzytygodniowe berbecie, a pod ścianą stos dzieci kilkumiesięcznych, sądząc po wielkości zwłok. Disraeli opuścił ogon i wykazał, że umie nie tylko szczekać. Zawył, jakby obudził się w nim daleki przodek sprzed tysięcy lat – bojowy molos. Zawył tak, jakby utracił całe stado, a gdy wreszcie umilkł, cisza w środku ćwierćmilionowego miasta wydała się przytłaczająca.

15 grudnia 1862 roku. Wpół do siódmej wieczorem. Ratusz, biuro Wydziału Kryminalnego Policji Magistrackiej

– Co wiemy? – Radca upił łyk herbaty i potoczył wzrokiem po obecnych.

Jacenty Kazimierski odchrząknął.

– Ofiarą jest Józefina Moro, wdowa lat pięćdziesiąt trzy. Rodzona w Grójcu, przybyła do Warszawy przed dwudziestu laty. Zawód wykonywany: akuszerka.

– Engelmacherin… – wtrącił Foma Fomicz, a niezawodny Strzegomski przetłumaczył:

– Fabrykantka aniołków.

Jonathan Whicher, zwany przez przyjaciół Jackiem, pokiwał głową. Straszliwy ten proceder rozpowszechniony był także w Londynie. Tępienie go przypominało walkę z wiatrakami. Rocznie setki i tysiące noworodków powiększało grono aniołków i nie było na to rady ni lekarstwa.

Kazimierski kontynuował:

– Ofiara zmarła dziś o dwunastej piętnaście na skutek upadku z piątego piętra domu, w którym zamieszkiwała.

Jonathan uniósł dłoń, przerywając policjantowi.

– Nie wyrokowałbym o tym przed uzyskaniem opinii profesora Wisłockiego. Mam podejrzenia graniczące z pewnością, że sprawa nie jest tak prostą.

– Niech pan nie będzie taki tajemniczy, inspektorze – rzekł radca. – Proszę nas oświecić.

– Ekhem. Domniemywam, że denatka została zadźgana i wyrzucona z okna.

– Bardzo skrupulatny morderca – wtrącił Kazimierski, przerywając czyszczenie rozłożonego na części rewolweru. Najlepszy strzelec warszawskiej policji obsesyjnie dbał o broń, nikt nie miał mu tego za złe.

– Dotykał pan ciała? – zapytał radca, unosząc brwi.

– Nie, oczywiście, że nie, ale wystarczyło przyklęknąć, by zobaczyć rękojeść sztyletu w okolicach lewego barku. Trudno założyć, żeby martwa zaciskała go pod pachą – odparł Anglik i osłonił kapeluszem plamę na lewym kolanie, w którą – jak mu się zdawało – wpatrywali się policjanci.

– Czajkowski! – rzucił nachmurzony Wawiłon Aleksandrowicz. – Na jednej nodze do kostnicy. Wisłocki musi jak najprędzej zdać raport z sekcji.

Młody, korpulentny blondyn uśmiechnął się krzywo i bez słowa rzucił pętko kiełbasy na zatłuszczony papier. Potem wdział obszerną bekieszę, cokolwiek za ciepłą jak na obecną pogodę, chwycił cylinder i już go nie było.

– Teraz, skoro już pozbyliśmy się oka i ucha naczalstwa – stwierdził sucho radca – słuchamy, co ma pan do powiedzenia, inspektorze Whicher. Bo przecież chce pan nam na coś zwrócić uwagę, nieprawdaż?

Jack odetchnął. „A to stary lis” – pomyślał, ale skinął głową.

– Zauważyli panowie, że ilekroć w sprawę zamieszane są wysoko postawione osoby, śledztwo staje się nad wyraz skomplikowane?

Jacenty Kazimierski prychnął, Foma Fomicz prawie się uśmiechnął, ale radca kiwnął tylko głową.

– Na rękojeści sztyletu zobaczyłem taki oto symbol. – Whicher wydobył z kieszeni nieco wymiętą kartkę z notatnika i pokazał najbliżej siedzącemu Kazimierskiemu. Ten odwrócił ją w drugą stronę i rzucił lakonicznie:

– Kościesza.

Angielski detektyw uniósł brwi.

– To herb starego polskiego rodu szlacheckiego. Wielu się nim pieczętuje – pospieszył z wyjaśnieniem Strzegomski.

– Obawiam się, że może to być ród tak znaczny, że zagadka śmierci Moro i tego, co się działo w jej mieszkaniu, nigdy nie ujrzy światła dziennego – powiedział Whicher, nie owijając już w bawełnę. – A do tego żadną miarą nie można dopuścić – dodał twardo.

Obecni poparli go pomrukiem. Wszyscy byli na poddaszu i na wspomnienie tego, co tam zobaczyli, wielu do herbaty dodało nie tylko powidła. Jack nie powiedział im jeszcze, że w straszliwym składzie martwych dzieci dostrzegł jedno ułożone oddzielnie, nakryte bogato haftowaną chustką z tym samym herbem. Już otwierał usta, aby to oznajmić, gdy otworzyły się drzwi i radca tytularny Wawiłon Aleksandrowicz Rożestwieński został wezwany do naczelnika. Uznając ten fakt za koniec narady, Jonathan począł się zbierać, nie zdążył jednak się pożegnać, gdy wrócił radca. Czerwony na twarzy i zdyszany.

– Panie inspektorze… Naczelnik polecił mi serdecznie panu podziękować za wszelką pomoc, jakiej bezinteresownie udzielił pan policji, i życzyć pomyślnej podróży, jako że pan i mister Walker zostaliście pilnie wezwani do Londynu.

Whicher uśmiechnął się krzywo, uścisnął dłoń radcy i ruszył do drzwi. O wyjeździe wiedział już od paru dni. Wydział Kryminalny, którego powstanie nadzorował z Walkerem na prośbę cara, zaczął dobrze funkcjonować, nie potrzebowano więc już ich obecności. A to, co miał mu do przekazania naczelnik, brzmiało ni mniej, ni więcej: „Zrobiliście swoje i nie mieszajcie się więcej do naszych spraw”.

– Panie inspektorze! – Jacka dobiegł podniesiony głos radcy, obrócił się więc na pięcie.

– Oczywiście rozumiemy, że będzie pan bardzo zajęty przygotowaniami do wyjazdu, ale gdyby miał pan czas i ochotę pospacerować po Warszawie, a zwłaszcza w okolicach ulicy Franciszkańskiej, pan Strzegomski z pewnością chętnie będzie panu towarzyszył. Byłoby nam też miło, gdyby przez te ostatnie dni spędzał pan wieczory wśród nas w restauracji „Pod Nóżką”. Można tam będzie spotkać profesora Wisłockiego, a być może i nasz drogi Mikołaj Borysowicz wpadnie…

Whicherowi prawie udało się zachować kamienną twarz.

– Postaram się – odparł. – A gdybym potrzebował pomocy?…

– Oczywiście! Po koleżeńsku – podkreślił Wawiłon – nie odmówimy niczego.

– Dziękuję! – Spojrzał na uśmiechnięte twarze policjantów. Zachowywali się jak sztubacy. Ale – czasami – tak trzeba.

Pan Whicher na prowincji - Agnieszka Chodkowska–Gyurics & Tomasz Bochiński