Zaznacz stronę
Ostatnia sprawa - Agnieszka Chodkowska–Gyurics

Ostatnia sprawa
Agnieszka Chodkowska–Gyurics

Bliźniaczka Joanny, Helena, zostaje zamordowana w tajemniczych okolicznościach. Sprawą zabójstwa zajmuje się stary wyga, komisarz Pucki. Nie budzi on jednak w Joannie zaufania i choć nie była z siostrą blisko, kobieta postanawia przeprowadzić prywatne śledztwo. Z czasem jednak oba dochodzenia łączą się i aby rozwiązać zagadkę, tych dwoje musi zacząć ze sobą współpracować.

Okazuje się, że Helena tylko z pozoru wiodła zwyczajne życie. Zamieszana była w wiele szemranych interesów. Joanna zaczyna wątpić w sens poznawania sekretów siostry, a Pucki musi się poważnie zastanowić, czy prawo i sprawiedliwość zawsze idą ze sobą w parze.

ROZWIĄŻ OSTATNIĄ SPRAWĘ!

Informacje o książce

Rok I wydania: 2019
Format: 12,5×19.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 450

druk ISBN 978-83-7995-384-4
epub ISBN 978-83-7995-385-1
mobi ISBN 978-83-7995-386-8
audiobook online: 978-83-7995-452-0

Ceny sugerowane:
książka: 39,99 zł
ePub: 29,99 zł
mobi: 29,99 zł
audiobook online: 39,99 zł

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Fragment

Rozdział 1

Babka bała się listów poleconych, matka – telegramów, a Joanna telefonów dzwoniących w środku nocy, takich jak ten, który obudził ją pamiętnej, lipcowej nocy.

Z ociąganiem wstała z łóżka i poczłapała do przedpokoju, żywiąc podświadomie nadzieję, że ten ktoś po drugiej stronie, kimkolwiek był, w końcu się rozmyśli. Niestety, komórka uparcie powtarzała durną melodyjkę. Plum, plum, plum, plum-plumPlum, plum, plum, plum-plum

Numer widoczny na wyświetlaczu niczego jej nie mówił. Nim zdążyła zadecydować, odebrać czy nie, telefon umilkł. Nie na długo. Po chwili znowu zabrzmiało znajome plum plum plum. Nieznana osoba nie dawała za wygraną. Z rezygnacją kliknęła ikonę zielonej słuchawki.

– Halo?

– Dobry wieczór. – Rozległ się wysoki, zdenerwowany, kobiecy głos. – Czy pani Joanna Tańska?

– Taaak… A z kim właściwie mam przyjemność? – odpowiedziała, jeszcze nie do końca rozbudzona.

– Przepraszam, powinnam się przedstawić. Pani mnie nie zna. Nazywam się Barbara Brodzka. – Głos drżał, rwał się, załamywał. Kobieta najwyraźniej z trudem dobierała słowa. Zdawało się, że nawet przypomnienie sobie własnego imienia sprawia jej trudność. – To wszystko… Nie wiem, od czego zacząć. Dzwonię od Heleny.

– Od Heleny? Jak to? – Joanna otrzeźwiała. Nagłe, nieokreślone złe przeczucie sprawiło, że po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. – Przecież to nie jest jej numer – dodała zdezorientowana, jakby w czasach Internetu i telefonów komórkowych numer był w jakikolwiek sposób przypisany do miejsca.

– Tak, od Heleny. To znaczy z jej mieszkania, ale ze swojej komórki. Czy mogłybyśmy się spotkać? Powiedzmy za czterdzieści minut, w McDonaldzie na rogu, przy stacji benzynowej na Kościuszki. – Tym razem w głosie nieznajomej słychać było determinację. Kolejne słowa wręcz wyrzucała z siebie jednym tchem, jakby bała się, że nie zdąży. Że ktoś jej przerwie, nie pozwoli dokończyć.

– Dobrze – automatycznie odpowiedziała Joanna i zanim dotarło do niej, co zrobiła, usłyszała trzask oznaczający koniec połączenia.

Nerwowo wystukała numer Heleny, aby zapytać, o co właściwie chodzi, ale nikt nie odebrał. Przez dłuższą chwilę stała oszołomiona, wsłuchując się w jednostajny sygnał, tuuutuuutuuu… Czekała cierpliwie, aż do chwili, gdy mechaniczny, kobiecy głos oznajmił: „Abonent czasowo niedostępny”. W pierwszym odruchu chciała oddzwonić na numer tajemniczej nieznajomej, ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, że Barbara Brodzka nic więcej przez telefon nie powie. Zrezygnowana, z westchnieniem, zaczęła się ubierać.

– Co ja wyprawiam? – zastanawiała się, jadąc pustymi ulicami. – Dzwoni do mnie jakaś nieznana baba, nie mówi, w czym rzecz, a ja gnam w ciemności na złamanie karku przez pół miasta. To chore.

Włączyła radio. Samochód wypełniły ciche dźwięki kwartetu smyczkowego. Na zewnątrz mżył drobny, uparty deszcz. Wycieraczki cicho odmierzały rytm podróży.

Helena. Starsza o kilka minut siostra Joanny. Podobno między bliźniakami istnieje jakaś tajemnicza, specjalna więź. Co jakiś czas w gazetach pojawiają się sensacyjne opowieści o rodzeństwie, które choć oddalone od siebie o setki kilometrów zachowywało się tak samo, wybierało ten sam zawód, w tym samym czasie zakładało rodziny, kupowało psy tej samej rasy i nadawało dzieciom takie same imiona. Być może to wszystko prawda, ale Joanna i Helena nic podobnego nie czuły. Rozdzielono je we wczesnym dzieciństwie, niedługo po tym, jak rodzice dziewczynek zginęli w wypadku. Joanną zajęła się rodzina matki, Helenę zabrała siostra ojca. Nigdy nie przyznano tego otwarcie, ale decyzję podjęto głównie ze względów finansowych. Żaden krewny nie czuł się na siłach ponieść kosztów utrzymania dwójki dzieci. Wobec takiego argumentu uczucia bliźniaczek zeszły na dalszy plan. Kto by się zresztą liczył ze zdaniem czterolatek?

Rodziny nigdy specjalnie się nie lubiły, choć nikt nie potrafił właściwie powiedzieć dlaczego. Jeszcze za życia rodziców Joanny i Heleny spotkania ograniczono do niezbędnego minimum – chrzciny, pogrzeby, śluby i wymiana kartek świątecznych dwa razy do roku, a po ich śmierci ustały nawet te sporadyczne kontakty. Nikt też nie zadbał o to, by dziewczynki mogły się bliżej poznać. Owszem, wiedziały o swoim istnieniu, owszem, początkowo tęskniły, dopytywały się o siebie, ale z czasem wspomnienia straciły ostrość, pozostała tylko pozbawiana jakichkolwiek emocji wiedza.

Żyły tak aż do trzydziestych piątych urodzin, gdy powodowana nagłym impulsem Helena postanowiła odnaleźć siostrę. Ku zdumieniu obu kobiet okazało się, że od pewnego czasu mieszkają w tym samym mieście. No prawie tym samym: Helena, nie bacząc na cenę, kupiła niewielkie mieszkanie w samym centrum, w gomułkowskim bloku zwanym popularnie szarą szafą, podczas gdy Joanna wybrała kanadyjski dom na przedmieściach, w rejonie, który co prawda miał jakąś oficjalną nazwę, ale i tak wszyscy mówili o nim po prostu „Osiedle”. Początkowa euforia i towarzyszące spotkaniu po latach podniecenie szybko przerodziły się w rozczarowanie. Po pierwszej wymianie uprzejmości: „Ach, jak wspaniale wyglądasz”, „Co u ciebie”, „Świetna sukienka”, „Musisz mi zapisać adres twojego fryzjera”, zapadała krępująca cisza. Brakowało tematów do rozmowy. Każda z nich, będąc już przecież panią w wieku określanym delikatnie jako balzakowski, miała swój świat, swoje życie. Dzieliło je wszystko – zainteresowania, styl życia, zawody. Joanna była tłumaczem, Helena – grafikiem komputerowym. Nie miały ani wspólnych znajomych, ani chociażby wspomnień łączących zazwyczaj bliskie sobie osoby. Zabrakło nawet ratującego w takich sytuacjach konwersację, nieśmiertelnego: „A pamiętasz jak…?”. Nic ich nie łączyło poza genami. Zaniechały więc rozpaczliwych wysiłków, ograniczając znajomość przez kolejne lata do sporadycznych rozmów telefonicznych i jeszcze rzadszych, kurtuazyjnych wizyt. Nawet czterdzieste urodziny świętowały oddzielnie.

– O kurczę! – Zahamowała z piskiem. W zamyśleniu o mały włos nie ominęła jasno oświetlonego budynku McDonalda. Zaparkowała. Kuląc się z zimna, przebiegła truchtem kilka metrów, ale i tak zdążyła przemoczyć buty, nim weszła do pełnego ludzi, gwarnego mimo późnej pory pomieszczenia. W nos uderzył ją odpychający zapach mokrych ubrań zmieszany z wonią smażonego mięsa i frytek. Nieprzyjemne odczucie jeszcze spotęgowało wątpliwości. Co ja tu robię? – pomyślała, czując narastająca falę irytacji zmieszanej z bezradnością. Stanęła przy drzwiach, rozglądając się nieporadnie.

Siedząca w kącie nad kubkiem herbaty szczupła kobieta wstała gwałtownie i zdecydowanym krokiem ruszyła ku Joannie. Miała długie, proste, blond włosy. Ubrana w dżinsy, koszulową bluzkę i buty na płaskim obcasie nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat.

– Dziękuję, że pani przyszła – wyciągnęła rękę na powitanie. Dłoń miała chłodną i drżącą. – Usiądźmy, proszę.

– Skąd… – chciała zapytać Joanna, ale przerwała po pierwszym słowie. – No tak, nietrudno mnie rozpoznać, jeśli zna się Helenę – zaśmiała się nerwowo. – Tak, tak. Siądźmy.

Przez chwilę siedziały w milczeniu, taksując się wzrokiem.

– Dawno nie było tak chłodnego lata. Niby lipiec, a zimno jak w listopadzie. I ten deszcz.. – Żałosna próba wybrnięcia z niezręcznej sytuacji spaliła na panewce. Obca nic nie odpowiedziała, nie zdobyła się nawet na zdawkowe „tak” albo „nie”. Nieruchoma, blada, zapatrzona tępo gdzieś w przestrzeń, wyglądała niczym figura woskowa.

– A więc, o co chodzi? – zapytała Joanna, widząc, że tamta ociąga się z rozpoczęciem rozmowy. Wyszło to jakoś niegrzecznie, wręcz grubiańsko.

– Helena nie żyje.

– Co?!

– Nie żyje. Dopiero co ją znalazłam.

–  Jak to znalazła pani? Co się stało? Wypadek, napad czy co? I dlaczego to pani mi o tym mówi, a nie pogotowie czy policja? – zapytała zaskoczona Joanna.

– Ja… ja… nie zawiadomiłam jeszcze policji – wyjąkała nieznajoma. – Zupełnie straciłam głowę. Nie wiedziałam, co robić. To może opowiem wszystko po kolei, a potem postanowimy, co zrobić?

– Tak, tak. Oczywiście – odparła wciąż oszołomiona Joanna.

– Ja i Helena przyjaźnimy się… to znaczy przyjaźniłyśmy się od kilku lat. Pracowałyśmy razem. Ostatnio miałyśmy spore zaległości, więc nadganiałyśmy wieczorami. Najczęściej u niej, bo ja mieszkam z rodzicami i siostrą, a mieszkanie mamy małe. Dziś też się umówiłyśmy – przerwała, zaciskając nerwowo dłonie na papierowym kubku. Po chwili podjęła opowieść. – Przyszłam kilka minut przed ósmą, tak jak się umówiłyśmy. Dzwoniłam, pukałam, ale nikt nie otwierał. Pomyślałam, że gdzieś wyszła. Zezłościłam się, bo zmokłam, było mi zimno, chciałam zdjąć mokre buty i napić się czegoś ciepłego. Na szczęście kilka dni temu dała mi klucze. Bo widzi pani, mieszkam daleko, z drugiej strony miasta, nie ma sensu, żebym po pracy jechała do domu i potem wracała. No tak, ale to nieważne – rzuciła, widząc grymas zniecierpliwienia na twarzy Joanny. – Zrobiłam sobie herbatę, wróciłam do pokoju i czekałam. Coś tam zaczęłam dłubać na laptopie i ani się obejrzałam, jak minęły dobre trzy godziny z okładem. Tak mam, że jak się wezmę do roboty, to świat dla mnie przestaje istnieć. Pewnie dłużej bym tam siedziała, ale musiałam pójść do łazienki. Ciągle jeszcze niczego nie podejrzewałam. Teraz widzę, że to głupie. Przecież byłyśmy umówione. Helena mogła się spóźnić kwadrans, no pół godziny, ale nie tyle! Ale to przez tę robotę. Ja jak zacznę… – przerwała. Machnęła ręką, jakby sama siebie chciała skarcić. – Dopiero w łazience zaczęło do mnie docierać, że coś jest nie tak. Zdziwiło mnie, że wanna cała jest pełna ubrań, jakby ktoś szykował ogromne pranie. To nie w stylu Heleny, ona jest… była schludna, aż do przesady. Wszystko miała zawsze poukładane równiutko. Już miałam wyjść, gdy zauważyłam, że spod szmat wystaje ręka. Dotknęłam jej – była zimna – znowu przerwała i desperackim ruchem wlała do gardła herbatę tak, jakby to była wódka.

Milczały, wpatrując się w blat stołu. W końcu Joanna przerwała ciszę.

– Ale dlaczego nie zadzwoniła pani na policję? Albo na pogotowie? – zapytała, mimowolnie podnosząc głos.

Siedząca przy sąsiednim stoliku nastolatka odwróciła się i zmierzyła ją zaciekawionym wzorkiem. Nie dostrzegła jednak niczego interesującego i po chwili wróciła do frytek.

– Przestraszyłam się. Nie wiedziałam, co robić. W głowie miałam pustkę. Wróciłam do salonu i siedziałam, patrząc w ścianę. Nie wiem, jak długo. I nagle przypomniałam sobie, że Helena miała notes z adresami i telefonami znajomych. Taki relikt z czasów sprzed komórek. Pokazała mi go kiedyś. Niewinne, drobne dziwactwo. Archaizm, ale była do niego przywiązana. Żartowała, że to jej backup na wypadek utraty telefonu. Znalazłam pani numer, zadzwoniłam i czekałam.

– To dlatego nikt nie odebrał mojego telefonu – mruknęła Joanna, a po chwili dodała – widziała pani tylko dłoń, prawda?

– No tak. Od razu uciekłam z łazienki.

– Może to wcale nie ona. – Joanna dostrzegła promyk nadziei i uczepiła się go z determinacją. – Może to wcale nie ona – powtórzyła.

Znowu zapanowała cisza. Sala powoli pustoszała, gwar rozmów ucichł, słychać było tylko uderzające w szybę krople deszczu.

Do stolika podeszła młoda dziewczyna. Na piersi miała przypiętą tabliczkę z napisem „Agata”.

– Przepraszam – powiedziała cicho. – Zamykamy o drugiej.

Barbara zerknęła na zegarek.

– Jest za dwie – powiedziała ni to do siebie, ni to do kelnerki. – Już się zbieramy – dodała, starając się uśmiechnąć, ale mimo wysiłków na twarzy pojawił się jedynie żałosny grymas.

Szły w milczeniu, powoli, nie zważając ani na siąpiący deszcz, ani chłodny wiatr. Po chwili skręciły w boczną uliczkę skąpo oświetloną błękitnym światłem samotnej latarni. Wokół było pusto, pogoda i późna pora zagnały do domów nawet najwytrwalszych nocnych marków. Tylko w nielicznych oknach widać było światło. Osiedle spało.

Gdy stanęły pod drzwiami, Joannę ogarnął paniczny strach. Nagle dotarło do niej, że to wszystko dzieje się naprawdę, że dotyczy jej, a nie kogoś innego.

Wilgotne dłonie, kropelka potu spływająca po skroni, dziwny chłód.

Miała ochotę uciec, zaszyć się w najdalszym kącie i zapomnieć o wszystkim. O mało nie zemdlała, gdy Barbara przekręcała klucz w zamku. Skrzypnęły drzwi. Kolejny głęboki wdech. Chwila wahania. Zaciśnięte pięści. Jeszcze jeden wdech i decyzja. Ze straceńczą determinacją, niczym skazaniec wstępujący na szafot, weszła do środka.

Rozejrzała się dookoła. Mieszkanie wyglądało najzwyczajniej na świecie. Wokół panował ład i porządek. Zasłony starannie zaciągnięte, na stoliku, obok fotela równo poukładane gazety. Obok nich stała pusta filiżanka na spodeczku, o którego krawędź oparto łyżeczkę, taką jakie sprzedają w sklepach z pamiątkami na całym świecie: z rączką zakończoną kiczowatym obrazkiem zwieńczonym napisem „Croatia”. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że nikt tu nie mieszka. Wzięła kolejny głęboki wdech i ruszyła w stronę łazienki. Na widok dłoni wystającej spod sterty ubrań cofnęła się odruchowo, ale natychmiast zapanowała nad sobą. Szybkimi, nerwowymi ruchami zaczęła zdejmować kolejne rzeczy, rzucając je chaotycznie na podłogę: rozciągnięta koszulka, płócienne spodnie, poplamiony szlafrok, stary ręcznik, jeszcze jeden ręcznik, kolejna koszulka, bielizna, znowu koszulka. W końcu zobaczyła twarz. To była Helena. Ostatnia iskierka nadziei zgasła.

To, co było dalej, Joanna pamiętała jak przez mgłę. Jacyś ludzie krążyli po mieszkaniu, zadawali mnóstwo pytań, ktoś zrobił jej herbatę, ktoś odwiózł do domu.

***

Komisarz Pucki zrezygnowanym wzrokiem wpatrywał się w stertę zalegających na biurku dokumentów. Do emerytury zostało mu niecałe pół roku i miał szczery zamiar przeczekać je, zajmując się papierkową robotą i planując karierę w firmie ochroniarskiej. Niestety, w samym środku sezonu wakacyjnego, gdy z powodu licznych urlopów komenda świeciła pustakami, Matuszkiewicz nie wytrzymał upałów i wylądował w szpitalu. Nie było szans, że wróci do służby wcześniej niż za dwa miesiące. I tak oto Puckiemu przydzielono ostatnie w karierze śledztwo. Sprawa śmierci Heleny Rubiszewskiej,

Sytuacja nie wyglądała dobrze. Komisarz wiedział z doświadczenia, że większość spraw albo zostaje rozwiązana w ciągu dwudziestu czterech godzin, albo wcale. Wyrafinowane morderstwa zdarzają się głównie w książkach, rzadziej w kinie, za to w życiu – prawie nigdy. Rzeczywistość jest niezbyt romantyczna. Najczęściej trafiają się zbrodnie prostackie, popełnione po pijaku albo w ramach bandyckich porachunków. A jeśli już szary obywatel zdobędzie się w akcie desperacji na taki krok, to z reguły przestępcą okazuje się ktoś z najbliższych – mąż, żona, zięć, czasem ktoś z bliskich znajomych. W tym wypadku rodzinę można było praktycznie wykluczyć. Denatka mieszkała sama, jako takie stosunki utrzymywała z ciotką mieszkającą pod Jelenią Górą, ale z powodu znaczniej odległości od wielu lat spotykała się z nią stosunkowo rzadko. Była jeszcze siostra bliźniaczka, ale z nią też, o dziwo, ofiara spotykała się tylko sporadycznie. Początkowo wydało się to niewiarygodne, ale wszyscy świadkowie zgodnie potwierdzili tę wersję. Trudno było przypuszczać, że kilka zupełnie niepowiązanych ze sobą osób zawiązało spisek mający na celu wprowadzenie Puckiego w błąd.

Z westchnieniem otworzył raport z sekcji zwłok. Przeczytał ich w ciągu dwudziestu lat pracy dziesiątki, a może nawet setki, ale wciąż nie mógł opanować złości, przekopując się przez kartki zapełnione zupełnie zbędnymi informacjami. Kolejne strony opisujące bardzo szczegółowo, czego nie stwierdzono. Narkotyków nie stwierdzono. Alkoholu nie stwierdzono. Śladów gwałtu nie stwierdzono. I tak dalej, i tak dalej. Niby wiedział, że są to bardzo ważne informacje pozwalające odrzucić mylne tropy, niby wiedział, że podstawą pracy patologa są skrupulatność i przestrzeganie procedur, ale czy nie można by zacząć od tego, co jednakowoż stwierdzono? Kolejna strona i kolejna, a czas płynął.

Lekarz sądowy jednoznacznie wykluczył możliwość śmierci naturalnej.

– A to ci nowina – prychnął Pucki. – A ja myślałem, że baba ubrała się w wyjściowe ciuchy, zrobiła makijaż, wlazła do wanny, nakryła brudnymi gaciami i czekała, aż ją ktoś znajdzie – mamrotał, wertując raport w poszukiwaniu istotnych danych.

Z opisu wynikało, że denatka za życia była okazem zdrowia – żadnych zwyrodnień organów wewnętrznych ani systemu kostnego. Lekarz wspominał o jednej interwencji chirurgicznej – kilka lat temu przeszła operację cesarskiego cięcia.

Na twarzy Puckiego po raz pierwszy tego dnia pojawił się uśmiech. Wyciągnął z szuflady ukochany notes – temat dowcipów wszystkich młodszych, zakochanych w komputerach kolegów – i dużymi, wyraźnymi literami wpisał „Dziecko”. Popatrzył na swe dzieło i po chwili dopisał jeszcze dwa wykrzykniki.

– Trzeba dowiedzieć się, co z tym dzieckiem – mamrotał, notując.– Dlaczego w mieszkaniu nie było nawet fotografii? Gdzie teraz jest? Czy żyje? – Wszystkie pytania zapisywał starannie jedno pod drugim w notesie.

– Sam dzieciak nic mi nie powie – kontynuował rozważania – ale jeśli go znajdę, może doprowadzi mnie do innych członków rodziny. Była panną, może ojciec dziecka miał żonę, drugą rodzinę, szantażowała go albo domagała się pieniędzy?

Uśmiechnął się z zadowoleniem i dopisał do listy pytań: „Kto jest ojcem?”.

W końcu uznał temat za wyczerpany i powrócił do lektury raportu.

Wybroczyny podsiatkówkowe…. Zasinienienia… Prowadzi to do jednoznacznej konkluzji, że bezpośrednią przyczyną śmierci było zagardlenie. Mechaniczne uciśnięcie narządów szyi…

– Czyli po bożemu, ktoś ją udusił gołymi rękami. I ten nieznośny styl. „Prowadzi do jednoznacznej konkluzji”! – Pucki burknął po nosem, odsunął dokument na bok, rozłożył na biurku zdjęcia i przez dobry kwadrans wpatrywał się w nie. W końcu westchnął i z rezygnacją wykręcił numer patologii. Odebrał doktor Jamski, zwany pieszczotliwie „dziadkiem”. Żywa legenda. Pasjonat, który nie wyobrażał sobie życia bez pracy, odparł skutecznie niejedną próbę przeniesienia w stan spoczynku. Był uznanym patologiem z niemałym doświadczeniem już wtedy, gdy komisarz – wszak też nie młodzik – rozpoczynał karierę w policji. Pracowali razem nad niejedną sprawą.

– Cześć, chciałem pogadać o dzisiejszym raporcie z sekcji.

– Chodzi ci o tę uduszoną?

– Tak, czytałem, co napisałeś, oglądałem zdjęcia, ale chcę, żebyś potwierdził. Czy jest możliwe, że dusiciel zaszedł ją od tyłu?

– Nie sądzę, ślady na szyi są bardzo wyraźnie. Bez trudu można odtworzyć ułożenie rąk.

– Nic nie piszesz o naskórku pod paznokciami, nie broniła się?

– Znowu nie doczytałeś do końca! Wyraźnie napisałem, że pod paznokciami znalazłem tylko odrobinę naturalnego włókna. Odesłałem do laboratorium, żeby określili, co to, ale sam wiesz najlepiej, że to nędzny ślad. Facet zawsze może się bronić, że kupił ubranie w supermarkecie i setki ludzi nosi takie samo.

– Powiedziałeś, „facet”? – Komisarz ożywił się.

– Sądząc po śladach na szyi, raczej tak. Ale przed sądem nie przysięgnę. Teoretycznie mogła być kobieta o bardzo dużych dłoniach. – Zaśmiał się ironicznie.

– Poraża mnie twoje poczucie humoru.

– A poważnie, zastanawia mnie jedna rzecz. Wygląda, jakby się wcale nie broniła. Powinna mieć połamane paznokcie, że o tych nieszczęsnych resztkach naskórka nie wspomnę. Żadnych siniaków, żadnych śladów walki. Jakby po prostu stała i czekała, aż ją udusi.

– Może była pod wpływem środków oszałamiających? Albo ją związał ?

– Masz jeszcze jakieś pomysły? – prychnął Jamski. – Za kogo ty mnie masz?! Za studenta pierwszego roku?! Myślisz, że pominąłbym to w raporcie!

– Przepraszam, stary, ale to brzmi idiotycznie. Wyobraź sobie tylko: ktoś cię dusi, a ty stoisz jak słup soli i co? Uśmiechasz się? Konwersujesz uprzejmie?

– Dobra, powiem ci, co o tym myślę. Ale zapamiętaj, mówię to prywatnie, w razie czego się wyprę. Sądzę, że była z gatunku sado-maso. Pewnie zabawiała się ze swoim facetem i trochę przeholowali. Gość się wystraszył i uciekł. Co prawda nie znaleźliśmy żadnych śladów stosunku, ale przecież wszystko mogło się wydarzyć, zanim przystąpili do rzeczy. Wiesz, taka gra wstępna. – Zachichotał lubieżnie.

– Ale po co wsadzał ją do wanny? I przykrywał szmatami?

– Za zboczeńcami nie trafisz – odparł z przekonaniem Jamski. Mimo podeszłego wieku był człowiekiem o szerokich horyzontach, otwartym na nowe idee. Nie dotyczyło to tylko jednej sfery życia. W sprawach seksu był tradycjonalistą. Mentalnie tkwił w epoce wiktoriańskiej. To on był autorem wiekopomnego zdania wygłoszonego podczas dyskusji o homoseksualizmie: „Jako lekarz rozumiem, jako obywatel nie akceptuję”. Nic więc dziwnego, że w jego mniemaniu, po ludziach „robiących te rzeczy inaczej” można się było spodziewać wszystkiego. Ukrywania zwłok w wannie też.

Pucki nie podjął dyskusji. Porozmawiał jeszcze przez chwilę z Jamskim, podziękował za informacje i odłożył słuchawkę.

Był to jakiś krok naprzód. Wiedział teraz przynajmniej, że zabójca był mężczyzną. Nie mógł odrzucić wersji zaproponowanej przez lekarza – niezbyt w nią wierzył, ale zawsze było to coś, co mógł w razie czego zaprezentować przełożonym.

– A więc szukamy napalonego kochanka – mruknął, choć tak naprawdę szczerze w to wątpił, jednak szefowi coś trzeba było powiedzieć.

Ostatnia sprawa - Agnieszka Chodkowska–Gyurics