Faza REM - Agnieszka Sudomir
Agnieszka Sudomir

Pisarka i poetka. Absolwentka filologii polskiej na UŁ. Urodzona w Łodzi, mieszka w Warszawie. Publikowała wiersze, a także artykuły w czasopismach literackich Topos i Fraza. Pisała dla wydawnictw Axel Springer i Phoenix Press. Nakładem SLKKB ukazały się jej dwa tomy poetyckie: Albo krzycz, Hiszpańskie koronki (pod nazwiskiem Jabłońska). Autorka powieści: Faza REM, Panaceum (cykl kryminalny Miasto Obiecane) oraz Szablon (antyutopia). Jej opowiadania znalazły się w antologiach: Ten pierwszy raz, Fantazmaty i Siła jej piękna. Obecnie pracuje nad kolejną częścią Miasta Obiecanego i książką dla dzieci.

Lubi mieć pod ręką dobrą powieść, dobrą płytę oraz filiżankę kawy. I filmy. Domatorka, ale zdarza się, że niespodziewanie pakuje walizki. Zamiast fitnessu woli koncerty. Nałogowo słucha muzyki. Czasem ludzi.

Miasto to jej naturalne środowisko. Fascynuje ją swoją złożonością i stanowi niewyczerpane źródło inspiracji.

fot. Sławomir Małoicki

Faza REM – Agnieszka Sudomir

Miasto Obiecane, tom I

Łódź, niegdyś Ziemia Obiecana, dzisiaj miasto pogrążone w nostalgii.

W bloku na Bałutach zamordowano studentkę. Na Julianowie przed swoim domem ginie bogaty lekarz. Morderca pozostawia na miejscach zbrodni fragmenty recept. Kiedy zostaje odnaleziona trzecia ofiara, media podejmują temat „Aptekarza” i w mieście wybucha panika.

Komisarz Igor Blattner musi rozwikłać zagadkę pierwszego od wielu lat seryjnego mordercy w Łodzi. Atakowany przez media, naciskany przez przełożonych, borykający się z problemami w życiu osobistym i kryzysem wieku średniego policjant staje przed największym wyzwaniem w swojej dotychczasowej karierze.

Blattner kieruje się w pracy jedną prostą zasadą. Występek nie zasługuje na wybaczenie, a wyłącznie na sprawiedliwą karę. Czy jednak to credo pomoże czy utrudni mu złapanie mordercy?

„Znakomicie nakreślone miasto jako tło i Igor Blattner – komisarz z krwi i kości, który musi się zmierzyć nie tylko z Aptekarzem, ale i własnymi demonami. Książka wciąga od pierwszej strony i nie pozwala usnąć aż do ostatniej.”
Michał Chmielewski, autor „Złe” i „Indygo”

Czy w Łodzi grasuje seryjny morderca?

Informacje o książce

Rok I wydania – 2017
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 460

druk ISBN 978-83-7995-401-8
epub ISBN 978-83-7995-402-5
mobi ISBN 978-83-7995-403-2
audiobook online: 978-83-7995-440-7

Ceny sugerowane:
książka: 34,99 zł
ePub: 29,99 zł
mobi: 29,99 zł
audiobook online: 34,99 zł

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Fragment

1

– Szlag by to!

Słowa postawnego mężczyzny odbiły się echem po pustej ulicy. Śliskie, jeszcze oblepione nocną mgłą łódzkie chodniki nie sprzyjały pośpiechowi. Komisarz Igor Blattner potknął się i ledwie łapiąc równowagę, przejechał ramieniem po brudnej fasadzie kamienicy. Na rękawie skórzanej, mocno wysłużonej kurtki widniało solidne otarcie. Wyglądam jak fleja – pomyślał. Totalna fleja. Faktycznie, na pierwszy rzut oka nie różnił się specjalnie od okolicznych mieszkańców, którym zdarzało się potykać na brudnych chodnikach Wschodniej o czwartej trzydzieści nad ranem. Z tą różnicą, że równowagą komisarza nie zachwiała wódka, a zwyczajne zmęczenie. Właściwie – nadzwyczajne. Od dobrych dwudziestu godzin był na nogach. Krótki prysznic w robocie nie wystarczył, by doprowadzić się do ładu. Na luksus zmiany ubrania Blattner czasu nie znalazł. Nawet gdyby miał kiedy odpocząć, niewiele by to dało. Na palcach jednej ręki mógł policzyć godziny, które w ciągu ostatnich nocy zdołał uczciwie przespać. Słuchał muzyki, oglądał telewizję, szperał w Internecie, a przez resztę wlokących się w nieskończoność minut przewracał się z boku na bok w przepoconej pościeli, wciąż na nowo układając poduszkę, aż ta w końcu zaczynała przypominać kamień. Zdarzały się także długie sekundy zawieszenia między snem a jawą. Organizm się wyłączał, co jednak nie przynosiło wytchnienia. Przez nocne koszmary Blattner budził się bardziej wyczerpany, niż gdyby nie spał w ogóle.

Czasem po prostu bał się zamknąć oczy. Pod zaciśniętymi powiekami widział drobną postać. Ładnie ubrana sześcioletnia dziewczynka wpatrywała się w niego oskarżycielskim wzrokiem. W wyobraźni komisarza sukienka była nieskazitelnie czysta. W rzeczywistości, jej koloru mógł się jedynie domyślać z nielicznych wolnych od krwi skrawków materiału. Chwilę później ostatnie pomarańczowe kwiatki zalała czerwień. Nienawidził tych snów. Kiedy się budził, przez kilkanaście długich sekund wierzył, że dziewczynka żyje. Potem przypominał sobie imię. Ba-sia, Ba-sia, Ba-sia. Sylaby wbijały się w mózg niczym pneumatyczny młot. Na koniec zjawa zmieniała się w prawdę. I znów musiał oglądać maleńkie, bose, bezradnie rozrzucone na asfalcie stopy. Dlatego tak bardzo nie lubił małej ze snu. Okłamywała go i sprawiała ból. Minęło prawie osiem miesięcy, a on wciąż na nowo przeżywał jej śmierć.

Tamtego upalnego, sierpniowego ranka nie mógł zrobić nic więcej. Sam wiedział najlepiej. W zderzeniu z szaleństwem, z desperacją psychopaty żaden człowiek nie miał szans. Kiedy Blattner wyskoczył na ten cholerny dach, dostrzegł jedynie eleganckie ciemnobrązowe buty. Buty księgowego. Przyjaciela rodziny ofiary. Sekundę później dziewczynka i jej oprawca lecieli w dół. Niewiele pamiętał z tego, w jaki sposób znalazł się z powrotem przed blokiem. Winda się zacięła. Albo zbyt długo nie chciała przyjechać. Albo tak mu się tylko zdawało. Jedenaście pięter po schodach pokonał w takim tempie, jakby ktoś zagiął czasoprzestrzeń. Był na dachu, a chwilę potem klęczał na rozpalonej czarnej powierzchni przy maleńkiej, nienaturalnie wykrzywionej dziecięcej nóżce. Nie potrafił sobie wybaczyć, że nie uratował Basi, ale nie mógł też odżałować, że pozwolił gnojowi uciec w śmierć. Podczas zawieszonych między snem a jawą chwil w głowie komisarza roiły się najwymyślniejsze tortury. Bezlitośnie, na tysiąc sposobów zadawał psycholowi okrutny ból. Uśmiercał drania, wskrzeszał i znów się nad nim znęcał, aż wreszcie gwałtownie się budził – zlany potem, nieprzytomny z niewyspania i przerażony. Przerażony sobą. Przecież był policjantem, stróżem prawa, normalnym człowiekiem… A jednak w nocnych majakach nie różnił się od psychopaty.

Igor Blattner głęboko wierzył w sprawiedliwość, wierzył w uczciwość, w prawo. W komendzie złośliwi nazywali go czasem Panną Niewydymką. Wiedział o tym. Był nieugięty. Nie pozwalał sobie na relatywizm. Od lat nikt nawet nie próbował go korumpować. Dla komisarza świat miał prostą konstrukcję: popełniasz zbrodnię – idziesz siedzieć. Występek nie zasługiwał na wybaczenie. Zasługiwał wyłącznie na sprawiedliwą karę. Właśnie dlatego kilka lat temu Blattner wyszedł z domu i nigdy tam nie wrócił. Rozumiał, czemu Eliza go zdradziła. Nie był dla niej ani wsparciem, ani kochankiem. W pogoni za złymi stracił z oczu własną żonę. Ale uważał, że tylko odpowiednia kara wyrównuje siły w przyrodzie – najpierw sprawiedliwość, potem rozmowa. Wyszedł więc w ciemną noc, z jednym plecakiem, nie zważając na błagania Elizy.

Do rozmowy nigdy nie doszło. Spotkali się dopiero podczas sprawy rozwodowej. Na sądowym korytarzu nazwała go skończonym dupkiem, który udaje świętoszka. Nie był hipokrytą, wtedy naprawdę wierzył, że postąpił słusznie. Jednak Eliza miała prawo do rozgoryczenia – zwykle przegrywała z jego pracą. Pamiętał sporo takich momentów: jak wtedy, kiedy jej brat rozbił się na motorze albo kiedy usłyszała wyrok, że nie będzie mogła mieć dzieci. Nie opuścił posterunku, żeby wspierać żonę. Zawsze musiała radzić sobie sama, on miał inne, ważniejsze sprawy. To także mu wykrzyczała. Może i był zakutym łbem, ale nie potrafił się zmienić. Nawet wtedy, kiedy widział w jej wściekłych oczach ciepłą iskierkę nadziei, że człowiek, z którym spędziła kilkanaście lat, uczyni jakiś ruch, drobny gest, by ją powstrzymać od wejścia na sądową salę. Nie zrobił nic. Jego małżeństwo się skończyło i sam był autorem tej porażki. Wstyd przyznać, ale obok żalu poczuł ulgę. Tak naprawdę, rola męża zawsze go uwierała. Z rozwodem skończył się też inny, trudny dla niego temat. Mimo wielu wad nie był potworem. Rozumiał, że Eliza pragnie mieć dziecko, widział cierpienie żony i było mu jej szczerze żal. Tak zwyczajnie, po ludzku. Coraz częściej wspominała o adopcji. W którymś momencie zgodził się na wizytę w ośrodku. Czuł się jednak emocjonalnie zaszantażowany, postawiony pod ścianą. Myśl o byciu ojcem go przerażała. Zdawał sobie sprawę, że litość nie jest dobrym doradcą w takich sprawach. Z drugiej strony wiedział, jak bardzo rozczaruje Elizę. Dlatego wciąż odwlekał ostateczną decyzję.

Przechodząc obok kolejnej kamienicy, Blattner dostrzegł, że w jednym z mieszkań nadal trwa impreza. Przez brudne okna widać było dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich właśnie nalewał do szklanek wódkę. Na środku pokoju, ledwie trzymając się na nogach, tańczyła sporo od nich starsza kobieta. Mają zdrowie – pomyślał i zapiął suwak kurtki pod samą szyję. Znał szaleństwo świata. Wiedział, że gdyby miał kiedyś dziecko, obojętne: własne czy adoptowane, nie mógłby spokojnie zasnąć. Za bardzo by się o nie bał.

Co prawda teraz też nie mógł spać. Na początku udawał przed sobą, że przez tamtą akcję na dachu wieżowca. To by miało sens. Trauma może dotknąć każdego. W głębi duszy jednak dobrze wiedział, że nie śpi z powodu pokiereszowanego sumienia. Nie miał pojęcia, że sumienie może aż tak dokuczać. Kiedyś gdzieś wyczytał, że boli tylko do czasu. Tylko za pierwszym, drugim razem. Potem się znieczula. Najwyraźniej nie w jego przypadku. A może ciosy w splot słoneczny przyzwoitości były zbyt silne? Pierwszy: Basia, dziewczynka w pomarańczowej sukience. Czy mógł coś jeszcze zrobić? Co? Do cholery, co? Ciągle o tym myślał. Drugi: Eliza. Nie potraktował jej sprawiedliwie. Zaspokoił żądzę zemsty. Pojął to jak na siebie dość szybko, jednak zbyt późno, by cokolwiek naprawić. Wreszcie cios trzeci, najbardziej niezrozumiały: Ada – żona Krzysztofa, najlepszego kumpla z liceum. Poznał ją na własnym ślubie jako nową dziewczynę przyjaciela. Ironia. Potem było jeszcze zabawniej. Musieli często współpracować. Aż dziw bierze, że ta eteryczna, drobna blondynka o twarzy dziecka i niewinnym zielonym spojrzeniu wybrała medycynę sądową. Najgorsze barachło. On sam, choć niejedno przeżył, czasem z trudem znosił widok, jaki przedstawiały sobą ofiary wypadków czy morderstw. Za to Ada bez mrugnięcia okiem kroiła zmasakrowane zwłoki. Nigdy nie zauważył u niej choćby śladu szoku czy obrzydzenia. Wyłącznie chłodny profesjonalizm.

Przez wiele lat podświadomie unikał jak ognia jakiegokolwiek sam na sam. Przecież miał żonę, którą kochał. Pieprzenie! Lubił Elizę. Bardzo. Ale to za Adą skoczyłby w ogień. Jednak był przyzwoity. Na tyle, żeby ignorować własne pragnienia. Jak więc do tego doszło, że on – nieugięty, bezkompromisowy zwolennik słusznej kary od paru miesięcy oszukiwał swojego najlepszego kumpla, kradnąc mu kobietę? Sam do końca nie wiedział, nie rozumiał. Za dużo alkoholu, słabszy moment, Ada z Krzysztofem mieli kłopoty i stało się. Raz. Miało się nie powtórzyć. Ale się powtórzyło. I tak od pół roku. Było jasne, że trzeba szybko coś z tym zrobić. Inaczej wyrzuty sumienia go zabiją. Wiedział, że przyjdzie mu słono zapłacić za marzenia i że tak naprawdę niewiele ma do zaoferowania kobiecie. Krzysztof go znienawidzi, znajomi nie okrzykną ich parą roku. No i ten cały burdel w komendzie. Ktoś w końcu coś zwęszy, chłopaki będą gadać, a w męskim świecie żony kumpli są nietykalne. Mimo tego za wszelką cenę pragnął zatrzymać Adę przy sobie. Coraz mocniej wierzył, że wszystko jakoś się poukłada. Oczywiście gdzieś tam, w tyle głowy, brzęczała natrętna myśl, że to dziecinnie naiwne, ale miał już serdecznie dość własnego asekuranctwa. Tak – chciał być naiwny, głupi, nieostrożny. Ten jeden raz.

Strzepnął z rękawa kroplę wody i odłożył sprawę na później. Jak to robił od miesięcy. W przyszłym tygodniu porozmawiają. Coś w końcu ustalą. Będzie dym, koszmarny dym, ale dadzą radę. Może nie wszystko trzeba od razu wyjawiać? – przemknęło mu przez myśl. Co się, cholera, ze mną dzieje?! Nic pośrodku. Krzyśkowi należy się cała prawda. Choć decyzja została podjęta, nadal nie miał pojęcia, w jaki sposób zakomunikować kumplowi, że od sześciu miesięcy bzyka jego żonę, matkę Martyny – własnej chrześnicy, a teraz chce mu je obie odebrać.

Doszedł do Narutowicza i skręcił w prawo. Rzucił okiem na piaskowy gmach telewizji. Dziwne, okazałe budynki – siedziba złego. Kanalie – pomyślał. To pierwsze, co przychodziło mu do głowy, kiedy widział dziennikarzy. Nie całkiem sprawiedliwie. Niektórzy z nich odwalali kawał dobrej roboty. Jednak tyle razy widział nagonkę na policjantów, tyle razy wybielanie przestępców, że nie mógł kochać ludzi mediów. Zniszczyli wielu porządnych chłopaków. Jemu się upiekło tylko dlatego, że znał naczelną redaktorkę Wiadomości. Inaczej w oczach opinii publicznej również byłby nieudolnym śledczym, który nie uratował dziecka. Co znaczyło tyle samo, jakby je własnoręcznie zabił. Co oni, kurwa, wiedzą? – pomyślał. Tyle co nic. Ale idzie w eter i koniec. Żadne sprostowania, tłumaczenia nie pomogą. Liczy się pierwszy news na pasku z napisem „pilne”.

Najbardziej nie znosił pieprzonych oświadczeń dla prasy i telewizji. Mówił słowo, a oni z jednego robili trzy. Był na to za słaby. Zbyt prosty. Teraz na szczęście za większość kontaktów z mediami odpowiadał ten gówniarz, rzecznik prasowy. Komisarz nawet nie pamiętał jego imienia, ale podziwiał kunszt, z jakim szczeniak radził sobie z wyposażoną w aparaty, kamery i mikrofony szarańczą. Co to za pokolenie? Co za czasy? Strach pomyśleć. Dawniej wszystko było proste. Glina był gliną, a nie jakimś fircykiem, telewizyjnym celebrytą. Nikt mu nie kazał gadać, bo nie był od gadania. Igor Blattner skończył dopiero czterdzieści sześć lat, a czuł się, jakby miał ze sto. Świat się za szybko zmienia. Nic dobrego z tego nie będzie – rozmyślał, zmierzając w kierunku Piotrkowskiej. Czemu tacy psychole jak księgowy nie zajmą się niektórymi dziennikarzami? Zamiast mordować dzieci, mogliby oddać przysługę społeczeństwu i pozbawić je paru cmentarnych hien.

Kiedy wyszedł na główną ulicę miasta, dostrzegł pierwsze oznaki nowego dnia. Paru przechodniów chroniło się w szalach i grubych kurtkach przed wyjątkowo nieprzyjemnym, wilgotnym powietrzem. Minęła połowa marca, a wszyscy jeszcze mieli na sobie zimowe ubrania. Jesienna szarówka nie wskazywała na porę roku ani nawet dnia. Tuż nad grafitową nawierzchnią Piotrkowskiej unosiła się ponura, gęsta mgła. Na początku lat dziewięćdziesiątych zrobiono tu remont. Czerwona kostka nie wiedzieć czemu od pewnego momentu stawała się kostką szarą. Trzy lata później nową kostkę wymieniono na jeszcze nowszą. Od tego czasu cała Piotrkowska udawała dawny bruk, z wyrytymi na żeliwnych tabliczkach nazwiskami łodzian. Jedni mają swoje gwiazdy, inni – brukowe kostki. Każdemu według zasług. Popieprzone miasto – skwitował Blattner. Miasto niespodzianek. Taka właśnie była jego Łódź… Miasto marzycieli – jak za Reymonta. Mimo trudnych lat duch Borowieckiego, Welta i Bauma wciąż był tu żywy. Od secesyjnych fasad i rudej fabrycznej cegły, od rozdzierających niebo kominów i bloków z wielkiej płyty, a teraz nawet od lustrzanych szyb biurowców niezmiennie, od niemal stu pięćdziesięciu lat, odbijały się echem słowa Polaka, Żyda i Niemca: Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę. Blattner nie pamiętał, który z nich je wypowiedział ani czy dokładnie tak brzmiały, ale chodziło o sens. Przypomniała mu się scena z filmu Wajdy: trzech młodych ludzi, puste pole i wielka idea. Tak nam zostało, coś z niczego… prawdziwa magia. A potem, jak to mawiają Amerykanie: work hard, play hard… – uśmiechnął się do swoich myśli i do swojego miasta.

Wracał od Komety. Kibol Widzewa stanowił cenne źródło informacji. Dla bezpieczeństwa spotykali się w różnych miejscach, zawsze nad ranem, wtedy kiedy nawet okoliczne łazęgi już śpią. Zaplute bramy kamienic na Wschodniej były najlepsze. W tym rejonie miasta nikt nie zajmował się cudzymi sprawami. Blattner mógł być klientem, a Kometa dilerem. Albo odwrotnie. Prawdę mówiąc, nie musieli niczego udawać, bo o czwartej nad ranem niektórzy spośród okolicznych mieszkańców leżeli w swoich barłogach, schlani do nieprzytomności, a pozostali szli na siódmą do roboty, więc łapali ostatnie minuty snu. Dobra pora na ciemne interesy i handel informacją. Komisarz był zdziwiony wynikiem dzisiejszego spotkania. Kometa słynął z tego, że wie wszystko, a jeśli nie wie, to się dowie. W zamian psy z okolicy przymykały oko na rozróby, które gnojek czasem urządzał. Coś za coś. To nie był relatywizm, tylko szacunek zysków i strat. Kilku szalikowców powybija sobie zęby, ale dzięki temu ktoś dożyje osiemdziesiątki. Paru łobuzów będzie miało połamane szczęki, ale może jakiś dzieciak nie zaćpa się na śmierć. Uczciwy interes. Blattnera ni cholery nie obchodził los kiboli. Chcą zdychać za swoją drużynę? Wolna wola. Lubią tłuc się po ryjach? Na zdrowie. Tak myślał. I tego się trzymał. Dlatego miał dobry kontakt z Kometą, bo choć stali po przeciwnych stronach barykady, w tej kwestii ich poglądy były zbliżone.

Jeszcze pół godziny wcześniej komisarz liczył, że wyjdzie z ciemnej, oszczanej bramy z kompletem potrzebnych informacji. Kiedy tonącymi w mroku ulicami dotarł na miejsce, niespełna dwudziestoletni chłopak o mizernej posturze już na niego czekał. Jak zwykle siedział na schodach prowadzących do jednej z oficyn i palił papierosa. Ubrany w szarą sportową kurtkę, błękitne dżinsy i biało-zielone air maxy nie wyróżniał się kompletnie niczym spośród tysięcy ziomali. Może jedynie tym, że spodnie były idealnie czyste, a biel butów aż kłuła w oczy. Ho, ho, robiło się zakupy. – Blattner uśmiechnął się w duchu. W stosunku do Komety miał mieszane uczucia: z jednej strony szajbus, kawał łobuza, z drugiej – całkiem sympatyczny i momentami niegłupi koleś. Pewnie gdyby nie matka – uliczna kurwa i ojciec – pijak, młody mógłby nawet skończyć jakąś sensowną szkołę. No ale ani jemu, ani żadnemu z jego trzech braci nie trafił się w życiu taki fart. Mieli za to kumpli z osiedla, którzy zastąpili im rodzinę i wychowali wedle własnych zasad. Tak skutecznie, że z całego towarzystwa tylko Kometa pozostawał na wolności. Też pewnie do czasu. Tacy chłopcy od urodzenia byli napiętnowani ciemną stroną miasta. Nie żeby Blattner się nad szczeniakiem użalał, ale dobrze wiedział, jak łatwo w podobnych warunkach wpaść w szambo po same uszy. Wiedział też, że można się z gówna wyrwać, choć niewątpliwie wymaga to sporego wysiłku. Terapeuci zdecydowanie przeceniali wpływ dzieciństwa na dalsze życie. Sam nie miał lekko. Małe mieszkanko na Bałutach (zresztą całkiem niedaleko miejsca, gdzie zamordowano tę dziewczynę). Stary – kierowca tira, wielki nieobecny. Matka – nauczycielka, kompletnie poza rzeczywistością. Najczęściej zawiana. Piła w tajemnicy przed mężem, a ponieważ ojca głównie nie było, nie musiała się specjalnie ograniczać. Kontrolowała sytuację na tyle, żeby wywlec się na lekcje do pobliskiej podstawówki i wrócić, ale niemal wieczór w wieczór odpływała. Systematycznie od obiadu. W porze kolacji zaczynali z Miśką jej unikać, bo stawała się upierdliwie czuła, sentymentalna, by w końcowej fazie popaść w rodzaj pijackiego rozrzewnienia, co skutkowało wielogodzinnym, niestrawnym użalaniem się nad własnym losem. A to i tak było o niebo lepsze od chwil, w których chodziła trzeźwa, wkurzona na cały świat.

Stary zginął w wypadku ponad dwadzieścia lat temu. Nikt po nim nie płakał, może z wyjątkiem matki, choć za jego życia ciągle darli koty. Aż głupio wyszło na pogrzebie. Było im trochę żal ojca, ale poszli tam jak na stypę po ledwie znanym sąsiedzie.

Po śmierci starego matka popłynęła na dobre. Aż sięgnęła dna. Tak totalnego, że kilka razy zaliczyła izbę wytrzeźwień. W końcu wysiadło jej serce. Ledwie przeżyła. Po zawale wreszcie się ogarnęła: rzuciła wódkę, fajki, nawet zaczęła chodzić do kościoła. I poleciało jej w drugą stronę. Zdziwaczała do reszty. Siedziała w chałupie obłożona katolickimi pisemkami, a jedyną jej rozrywką stały się msze oraz spotkania jakiegoś kółka różańcowego. Nie miała równo pod kopułą, fakt, ale Blattner ostatecznie wolał mieć matkę dewotkę niż matkę pijaczkę. Dlatego wpadał do niej raz na jakiś czas, by mogła pozgrywać dobrą rodzicielkę na emeryturze. Gorący krupnik, zalewajka albo rosołek, kanapki na wynos, zamartwianie się jego życiem osobistym, zbawieniem i tym podobne sprawy ułatwiały im udawanie, że wszystko jest w porządku. Dominika natomiast do niedawna niechętnie widywała się z matką. Przez lata ograniczyła kontakt do świąt. Ostatnio jednak zaczęła pojawiać się u starej częściej. Widocznie czas leczy rany. Rozumiał siostrę – więcej pamiętała, więcej wycierpiała. Musiała szybko dorosnąć, bo nią samą nikt się specjalnie nie zajmował. On miał więcej szczęścia: o trzy lata starsza Miśka zastępowała mu matkę. Ojca zastąpiła mu ulica – kumple, klatki schodowe i podwórka. Prawda, nie było to proste, też zaliczył małe potknięcia, jednak koniec końców wyszedł na ludzi. Przynajmniej tak uważał jeszcze pół roku temu. Bo teraz, cholera, niczego już nie był pewny.

Na widok komisarza Kometa podniósł się nieśpiesznie ze schodów. Blattner zauważył, że chłopak na brudnym kamieniu rozłożył gazetę. Pewnie dżinsy musiały sporo kosztować. I tak to z nimi jest. Ura bura, szef podwóra, ryki, pały i kastety, ale tak naprawdę mają te same słabości, co reszta dzieciaków. Przez chwilę przyglądał się z rozbawieniem, jak chudzielec strzepuje z jasnych spodni nieistniejące pyłki, starannie pilnując, by nie przypalić materiału trzymanym w ręce papierosem.

– Rzuć to gówno. W końcu kiedyś cię zabije – odezwał się do chłopaka.

– Jasne. Ale nie prędzej niż życie. Życie, kurwa, mnie wykańcza, stary. – Kometa roześmiał się szeroko, ukazując duże, pożółkłe od nikotyny zęby.

– A nie Student? – Blattner lubił się z nim trochę podroczyć.

– Weź, ziomal, nie pierdol. Student może mi na chuja skoczyć. – Kibol wyraźnie się wkurzył i wyciągnął środkowy palec w międzynarodowym geście czułego pozdrowienia. – Co najwyżej – dodał po chwili namysłu.

Student był w przeciwnym obozie tym, kim Kometa był u swoich. Nie przywódcą, nawet nie mózgiem, ale kimś równie ważnym, kimś w rodzaju powiernika i kuriera. Żaden z nich nie pociągał za sznurki, jednak nic się przed nimi nie ukryło. I obaj byli informatorami. Oczywiście jeden o drugim nie wiedział. Dzięki temu komisarz mógł z łatwością weryfikować cynki. Najpierw Blattner szukał Studenta, ale ten zapadł się pod ziemię. Szkoda, bo częściej kręcił się w rejonie Julianowskiej i pewnie wiedziałby więcej. Był też od Komety bystrzejszy. Niestety, Student zapewne szalał na gościnnych występach. Prędzej czy później wróci do gniazda. Tymczasem musiał wystarczyć jego odpowiednik z przeciwnej ekipy.

– A ty co, ziom? Przyszedłeś tu ze mną o tych żydkach z ŁKS-u gadać? – Kometa spojrzał spode łba i pstryknął niedopałkiem papierosa, aż poleciały iskry.

–Mam temat.

– Ja myślę, że nie na balety mnie tu ściągnąłeś! – Chłopak ubawił się własnym żartem, po czym chwycił go atak kaszlu.

Blattner poczekał, aż mu przejdzie, i zaczął:

– Wczoraj znaleźliśmy na Bałutach dziewczynę. Dwadzieścia lat. Uduszona we własnym łóżku. Wiesz coś o tym?

– Weź, koleś, co ja jakiś jebany sado-maso jestem? Pytaj tych debili od czarnego lateksu. Może ci coś podpowiedzą. Ja pierdolę, oni to mają nasrane! Mówię ci, totalne pojeby. Balbina, laska Grubego, prowadzi taki sklep w necie z tym gównem do bzykania. Żebyś wiedział, o co oni pytają! O kajdanki, sznury, igły, szczypce, noże, haki. Nawet o policyjne pały! Podobałoby im się u was. – Zarechotał. – Szczerze? Kupują ten szmelc u Balbiny za ciężki hajs, a jakby po złomowiskach pogrzebali, znaleźliby jeszcze lepsze zabawki. Kurwa, stary! Mają nasrane… Bez dwóch zdań! – Kometa, jak zwykle, zbaczał z tematu. Był zbyt gadatliwy i Blattner zawsze musiał przywoływać go do porządku.

– Kometa, nie pierdol mi tutaj o jakichś zbokach, tylko gadaj, co wiesz. – Zdecydowanie ukrócił barwne opowieści informatora.

– Skąd ona? Z Bałut? Nie mój rejon, ale mogę popytać. – Młody zaczął się zbierać do odejścia.

– To popytaj. Tylko szybko. A teraz jeszcze poszperaj w łepetynie. Może ktoś coś mówił? Coś widział? Nikt nowy po mieście się nie kręci?

– Kurwa, ziomal, nic nie macie? Ale jaja! Zero śladów, tak? Rzuć więcej, to się rozejrzę. Co to za laska?

– Studentka romanistyki. Wynajmowała mieszkanie przy Julianowskiej.

– Zerżnął ją przed czy po? Wiesz, nie dziw się, stary, bo pytanie słuszne – dodał szybko, widząc wściekłą minę Blattnera. – Bolek… Wiesz który? No, to ten Bolek od zadymy na Chojnach… miał kiedyś takiego kumpla, którego jarało jak laska udawała martwą. Ale to nie tamten, bo zioma skosili dwa lata temu na ustawce i do tej pory nogami nie rusza. A jak nogami nie rusza, to i nie rucha. Więc jak zerżnięta, to nie on. – Znów się ubawił własnym dowcipem.

– Trochę szacunku, gnoju! Mówisz o zmarłej! – Komisarz chwycił dzieciaka za kołnierz i przycisnął do brudnej, pomazanej wodoodpornymi markerami ściany. – Czyjejś córce i dziewczynie, sukinsynu!

– Dobra! Spoko! Coś pan władza dzisiaj nie w sosie. I oczka podkrążone. Może działeczka amfy by się przydała albo wręcz przeciwnie, coś na sen? Zafurasz sobie, złapiesz haja i będziesz jak nowy. No to jak? Mogę skombinować. Gratis od firmy – wysyczał, lekko się dusząc.

– Nie wkurwiaj mnie, Kometa, bo zakończymy naszą miłą współpracę. – Puścił kurtkę chłopaka i pozwolił mu złapać oddech. – Nie była zgwałcona. Ktoś wszedł do domu i udusił ją poduszką. Nic nie zginęło – dokończył już zupełnie spokojnie.

– Poduszką? Ja pierdolę. Ale fachowiec! – Chłopak parsknął śmiechem, ciągle się krztusząc.

Blattner wiedział, że Kometa nienaturalnie dobry humor zawdzięcza jakimś małym kolorowym tabletkom albo zielsku. Gdyby przeszukał teraz kieszenie jego nowiutkich dżinsów, pewnie by jeszcze co nieco znalazł. To jednak nie miało sensu. Gówniarz już za rogiem uzupełniłby zapasy, a on sam straciłby dobrego informatora. Akcja kompletnie nieopłacalna.

– Kometa! Nie wkurwiaj mnie, już ci mówiłem!

– Dobra, dobra, szefie… ale mnie zdziwko chapło. Poduszka trudny temat. Jakiś, kurwa, amator. Nie lepiej było sznurkiem? Ale OK. Nie moja brocha. Jednego tylko nie kumam. Co to za wielkie halo? Ktoś laskę kropnął. Może zazdrosny koleś? Może kumpela? Mistrzu, znamy się nie od dzisiaj. Nie przychodziłbyś z tym do mnie, gdybyś czegoś nie wyniuchał. Gadaj, co się nie zgadza, a może dam radę zasięgnąć języka u ludzi. Ale muszę wiedzieć, o co pytać. O zwykłą martwą laskę nie mam co, bo takie nikogo na mieście nie jarają. No może z wyjątkiem tego kumpla Bolka… Ale on też nie ruchał sztywnych, tylko lubił, jak laski udają – wyjaśnił poważnie młody.

Blattner przez chwilę się zawahał. Nie powinien na tym etapie zdradzać szczegółów śledztwa, ale wiedział, że jeśli ktoś im nie pomoże, za cholerę nie ruszą z miejsca. Zwłoki znaleźli prawie dwa tygodnie temu i do tej pory nie mieli najmniejszego punktu zaczepienia. Żadnych śladów, odcisków palców, zero motywu. Wbrew temu, co twierdził Kometa, nie wyglądało to wcale na robotę amatora. Znajomi, sąsiedzi, rodzina – mają alibi. Wszyscy scharakteryzowali ofiarę jako miłą, inteligentną dziewczynę. Zwykła studentka, raczej z tych kujonowatych niż imprezowych. Po uszy zagrzebana w książkach. Wolny czas spędzała jak zakonnica: stowarzyszenie młodych literatów, zajęcia z jogi na uczelni i wolontariat w schronisku dla psów. Chłopak, student anglistyki, w dniu zabójstwa był w Londynie na jakimś stypendium. Wieczór spędzał z rodziną, u której zamieszkał. Potwierdzili. Komórka i komputer dziewczyny też nic nie wniosły. Normalne pliki. Lubiła książki, filmy, muzykę. Trochę się udzielała na tematycznych forach, prowadziła blog o literaturze. Nic niezwykłego. Żadnych szokujących stron, ani śladu anonimowych internetowych kontaktów. Zwykła korespondencja z przyjaciółmi. Znajomi zgodnie twierdzą, że nigdy nie słyszeli o obcych w jej otoczeniu. Najbliższa przyjaciółka i współlokatorka w chwili zbrodni była w Krakowie. Potwierdziła, że denatka nie miała wrogów. Nikt nie wie, dlaczego dziewczyna zginęła. Totalny pat i szajs.

Blattner podjął decyzję: musi zaufać Komecie. Żeby jednak nie było, najpierw postanowił mu dobitnie przypomnieć o zobowiązaniach oraz precyzyjnie odmalować konsekwencje najmniejszej skuchy.

– Kurwa, szefie, nie od dziś pracujemy razem, nie? Jarzę zasady! – zaprotestował młody, rozcierając obolałe ramię.

– Nie pracuję z tobą, Kometa, tylko ty pracujesz dla mnie. To pewna różnica. – Na wszelki wypadek jeszcze raz ustawił informatora na właściwej, bliskiej parteru pozycji.

– OK, OK. Coś taki drażliwy? Poczucie humoru ci się zjebało czy jak? Ja pierdolę, nowe dżiny mi uwaliłeś. Posrało cię? Ja pierdolę! Co za kwas! Ty się, ziomal, chyba szajbą od tych świrów, co ich ganiasz, zaraziłeś! Ja pierdolę… całe ujebane… nowe liwajki… trzy stówy z górką mnie kosztowały. Te plamy za chuja pana nie zejdą! Ale siara. Odjebało ci czy co? – biadolił Kometa, otrzepując spodnie. – Jedźmy z tym koksem, bo już mi się odechciało miłej pogawędki. W czym, kurwa, mogę pomóc?

Wyprostował się i ukłonił, naśladując gest uniżonego kelnera. Dopiero teraz było widać, że mierzy nie więcej niż metr sześćdziesiąt pięć. W starciu z Blattnerem nie miałby najmniejszych szans.

– No, Kometa, wreszcie gadasz jak człowiek. – Komisarz poprawił kurtkę. – To słuchaj. Przy dziewczynie znaleźliśmy receptę. Właściwie, nie całą, tylko kawałek – kontynuował szybko, widząc, że chłopak bierze oddech, by mu przerwać. – Była na niej czerwona litera D. I tyle. Nic więcej. Żadnych pieczątek, podpisów, oderwany numer i kod kreskowy. Nic. Tylko ta litera.

– Może to jakiś śmieć? – zaryzykował diagnozę Kometa.

– Nie sądzę.

– Wygląda na śmiecia.

– Kartka leżała na ustach dziewczyny. Ktoś to zostawił specjalnie.

– O w mordę… – Ostatnia informacja zrobiła na Komecie spore wrażenie. – Jakiś seryjny?

– Od razu widać, Kometa, że filmy amerykańskie się ogląda. – Na widok zaszokowanej miny chłopaka, pozwolił sobie na żart.

Nic nie wskazywało na seryjnego i na razie takiego scenariusza nie brali w komendzie pod uwagę. Wiedział, że młody kocha sensacje, więc postanowił go trochę podkręcić do działania:

– Jeszcze nie wiemy. Oby nie, ale istnieje takie podejrzenie. Zostawił znak. Nie mamy pojęcia, co chce nam przekazać, ale coś chce. Obawiam się, że dalsza część tej wiadomości może się znaleźć na buźce innej dziewczyny. Kapujesz? Dlatego wskazany jest pośpiech.

– Spoko… szefie. Ja pierdykam, widzę, że duża sprawa się kroi. Może aniołem nie jestem, ale takie rzeczy nawet w mojej czaszce się nie chcą pomieścić. Kurwa, muszę siorze powiedzieć, żeby obcym nie otwierała. – Chłopak aż się zarumienił z wrażenia.

– Powiedz, Kometa, powiedz. Tylko nie wszystko. Podpytuj z głową. Niedobrze by było, gdyby się po mieście rozniosło. Jak pismaki złapią temat, to mamy po sprawie. Rozumiesz?

– Się wie, szefie. Też nie kochamy tych burych suk z telewizora. Ziomalom sporo krwi napsuli. Lepiej na nich uważać. Wiesz, że kapują psom? – dodał rozżalonym głosem.

– Wiem, chłopaku, wiem – uśmiechnął się Blattner, widząc, że Kometa najwidoczniej zapomniał, z kim rozmawia.

Faza REM - Agnieszka Sudomir