Czwartkowe dzieci – Agnieszka Sudomir
Żyją w różnych światach. Mają mało czasu i wiele do zrobienia. Wędrują nad przepaścią, tańczą na linie, krążą wokół ognia. Grają w szachy ze śmiercią. Wierzą, że w chaosie istnieje ukryty plan, przeznaczony specjalnie dla nich. Choć otacza je mrok, nie szukają prostych dróg i bezpiecznych miejsc.
Czwartkowe dzieci szukają własnej prawdy.
Zagadkowy tytuł, łączący dziesięć opowiadań klamrą wędrówki. Wędrówki przez życie, nie zawsze najłatwiejszą z dróg. Wiecznie niespokojne i niepewne jutra. Bo dzieci urodzone w czwartek napotykają przeszkody, które muszą pokonać.
Poznaj czwartkowe dzieci Agnieszki Sudomir.
Katarzyna Musiał, Bibliotecznie
Czy czwartkowe dzieci odnajdą to czego tak rozpaczliwie pragną?
Informacje o książce
Rok I wydania: 2021
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 180
ksiązka ISBN 978-83-7995-372-1
ebook ISBN 978-83-7995-373-8
Ceny sugerowane:
książka: 34,99 zł
ebook: 29,99 zł
Fragment
Dubler
You know that I’ve seen
Too many romantic dreams
Up in lights
Falling off the silver screen
Mötley Crüe, Home, Sweet Home
Zeskoczył z ostatniego stopnia autobusu prosto w kurz spalonej słońcem ziemi. Drobinki piasku zatańczyły z wiatrem i opadły na ogoloną czaszkę. Zarzucił na ramię płócienny worek – ten sam, z którym stąd wyjechał. Podciągnął dżinsy, strzepnął pył z kurtki. Przez całą drogę nikt go nie rozpoznał. Za kilka miesięcy, kiedy świat pokocha Domenica Vicaro, znanego jako Rat Vic, już nie będzie tak słodko. Teraz nikt jeszcze nie widział go w najnowszej roli. Łysa głowa i czarna broda dodawały mu lat, ale pozwalały się ukryć. Choć na chwilę.
– Choć na chwilę… – mruknął pod nosem.
Inaczej to zapamiętał – jakimś cudem jego kraj dzieciństwa był soczyście zielony. Obrzucił spojrzeniem nędzną okolicę. Niewielki plac, zdezelowana wiata przystanku, wypłowiałe elewacje niskich budynków. Wszystko to wypalone słońcem do barwy sepii jak na starej pocztówce. Znów dopadł go smutek. Inny niż wtedy, na tym koszmarnym przyjęciu, ale jednak. Nic już nie było takie jak dawniej.
Ponownie się rozejrzał i ruszył wzdłuż drogi, w kierunku majaczących na horyzoncie jasnych budynków. Motel Juice wybudowano tuż za miasteczkiem w pustym polu. Tak jak całe Red Sands – w środku niczego. Zniszczony neon z daleka krzyczał na różowo o wolnych pokojach. Niepotrzebnie. Kto by tu przyjeżdżał? Joaquin też nie był pewny, po co się tu znalazł. Nikt na niego nie czekał, nikt za nim nie tęsknił. Matka, ojciec, siostra… od lat dla nich nie istniał.
Przypomniał sobie ten dzień, kiedy stał na werandzie i wciąż miał nadzieję, że ojciec poklepie go po ramieniu, a matka wyściska na pożegnanie. „Aktor? To nie jest zawód dla mężczyzny. Przynosisz wstyd rodzinie” – usłyszał zamiast tego. Potem, w LA, nigdy nie wychodził z roli. Nie czuł wstydu. Ani dumy. Niczego nie czuł. Magiczny proszek zasypywał wszystko na biało. Aż w końcu Joaquin sam już nie wiedział, czy trafił do nieba, czy do piekła. Dryfował w rozświetlanej raz po raz błyskami fleszy pustce. Unosił się w jakimś pierdolonym niczym z twarzą obolałą od uśmiechów. Nie, tak naprawdę wcale go nie było. Jakby każda dłoń, której dotykał, zabierała ze sobą kawałek Joaquina Marii Romero. Aż w końcu został tylko Joe Pilgrim, jak nazwała go pustka. Jak sam się w pustce nazywał.
Musiał znów poczuć tę spaloną ziemię pod stopami. Musiał założyć starą kurtkę i trampki, żeby siebie sobie przypomnieć. Ojciec miał rację. Aktor to nie był zawód dla mężczyzny. A właściwie nie miał racji. To nie był zawód dla nikogo. Życie w LA przypominało skakanie na płonącej linie: ciągłe salta i szpagaty ku uciesze gawiedzi; trudno je znieść na trzeźwo, po dragach jeszcze trudniej. Jeśli kiedyś, przed laty, chciał uciec od świata, jaki znał, teraz pragnął tego znacznie mocniej.
Wszystko będzie dobrze. Tylko musi znaleźć łóżko. Odpocząć. Zebrać siły. Powoli się do siebie przyzwyczaić. Wtedy przyjdzie czas na prawdziwy powrót.
– Będzie dobrze – powiedział do wolno obracającego się pod brudnym sufitem wentylatora i zasnął. Pierwszy raz od lat – jak dziecko.
*
Śniadanie było takie samo jak lata temu: jajko sadzone, bekon, tosty i góra polanych klonowym syropem naleśników. A do tego kubek lurowatej kawy. I o to chodziło. O to, by sobie udowodnić, że nie wszystko się zmieniło. Wytarł usta serwetką z kiczowatym logo motelu i poczuł spokój. Choć czekała go jeszcze trudna konfrontacja, niczym się nie martwił.
– Dziękuję – rzucił do tęgawej kelnerki w landrynkoworóżowym fartuszku.
Odpowiedziała mu naturalnym, szczerym uśmiechem. Kiedy ostatnio taki widział? Wszystko go cieszyło: upał za oknem, podarta kanapa, sól rozsypana na stoliku, oblepiona keczupem butelka, nawet poplamiony kawą T-shirt. Zapłacił i wszedł do łazienki. W lustrze zobaczył okrągłą twarz Rata Vica. Przytył do tej roli piętnaście kilo, ale w kontrakcie miał zapewnioną kurację odchudzającą w ekskluzywnej klinice. Na premierze miał się już pojawić Joe Pilgrim – chudy jak zawsze, z lekko podkrążonymi bladoniebieskimi oczami, które odziedziczył po matce, z domu Kowalski, i z gęstą czarną czupryną po ojcu. Fanki kochały ten słowiańsko-latynoski miks. I szczupłe ciało Pilgrima. Na razie, póki każde zdjęcie z planu było trzymane w ścisłej tajemnicy, Rat Vic zapewniał mu anonimowość.
Sprał plamę z koszulki i wyszczerzył się zawadiacko do swojego odbicia. Głupi odruch – nawet tutaj, bez publiczności, musiał coś zagrać.
*
Stał tak już dobry kwadrans. Schowany za żywopłotem niczym złodziej, kradł chwile ich zwyczajnego życia. Zapach świeżo skoszonej trawy, szum wody ze zraszacza, odgłosy ulubionego teleturnieju matki, stukanie obracanych w zlewie naczyń. Dom. Chłonął go całym sobą. Każdy kiedyś w końcu wraca – pomyślał. Każdy. Wcale w to nie wierzył, ale bardzo chciał, żeby to była prawda.
I wtedy go zobaczył. Siwa głowa wychyliła się zza krzewów. Był straszy, szczuplejszy, bardziej zgarbiony. Nie wyglądał jak jego ojciec – surowy, emerytowany żołnierz. W luźnej, kolorowej koszuli przypominał raczej dobrotliwego dziadka.
– Lucy! – Usłyszał głos, znajomy, choć już nie tak ostry jak kiedyś. Na ganku pojawiła się ona. Matka. Taka, jaką zapamiętał, tylko jakby mniejsza. Za jej plecami dostrzegł jasnowłosą kobietę. Judy… Kiedy ostatni raz widział siostrę, była pulchnym dzieciakiem. Wyrosła na piękną pannę.
Judy założyła modne ciemne okulary – wyglądała w nich jak filmowa gwiazda – obciągnęła kusą bluzeczkę i podeszła do matki. Objęła ją z czułością, pocałowała w policzek, szepnęła coś do ucha. Normalny świat, jakiego Joe prawie nie pamiętał.
– Tylko nie wracaj zbyt późno. Dziś na kolacji ma być Alice. To ważny wieczór dla…
– Wiem, wiem – przerwała jej niecierpliwie Judy. – Nie musisz mi przypominać.
Zarzuciła plecak, wskoczyła na rower i ruszyła w kierunku głównego placu. Joe odprowadził wzrokiem jej drobną sylwetkę; poczuł żal, że tak wiele przegapił. Czy kiedyś miała pryszcze? Czy nosiła na zębach aparat? Pewnie była przynajmniej raz zakochana. Kim jest? Jaka jest? O czym marzy? To nic… to nic… wszystko da się naprawić – pocieszył się. Ojciec zniknął w garażu, by za chwilę wrócić z plastikowym wiadrem i szczotką; wziął się do sprzątania tarasu. Dopiero teraz było widać, że prawa ręka mężczyzny zwisa bezwładnie, a połowa twarzy lekko opada.
Joe znów poczuł bolesne ukłucie w sercu. O tym też nie wiedział. Tak jak nie miał pojęcia, kim jest Alice, na którą wszyscy tak tu czekali. Wyłapał zaciekawione spojrzenie piegowatej dziewczyny z domu naprzeciwko. Wyciągnął telefon i przez moment udawał, że czegoś w nim szuka, po czym ruszył w dół ulicy. Twarz miał spokojną, jednak w gardle dławił go szloch. Wiedział, że to nie będzie łatwe, ale że aż tak? Wszystko wydawało się niesamowicie bliskie, znajome, a równocześnie cholernie obce. Przez chwilę miał ochotę pójść prosto na przystanek, wziąć nogi za pas i nigdy tu nie wracać. Wiedział, że to niczego nie zmieni. Nie da się ciągle uciekać. Gdzieś w końcu musi zasadzić to drzewo, o którym ciągle mówił ojciec. Poza tym był ciekawy, kim jest Alice. I dlaczego jest dla nich aż tak ważna?
