Blues o krwi i trawie - Paweł Ciećwierz

Blues o krwi i trawie – Paweł Ciećwierz

Nadię Wid i Ryszarda Zwierza połączyła sprawa zaginionej dziewczyny, która na krótko pojawiła się w życiu każdego z nich. On, mężczyzna z przeszłością, były bokser, obecnie mało znaczący śląski handlarz ziołem. Ona, kobieta z przyszłością, kiedyś najlepsza dziennikarka śledcza, obecnie celebrytka.

Czy poradzą sobie na śląskiej „ulicy”, na której seks, przemoc i narkotyki spotyka się częściej niż bezpłatne miejsca parkingowe? Czy są w stanie zaufać sobie na tyle, żeby wmieszać się w najbrudniejsze interesy? Co zmieni się, kiedy sprawa zaginionej dziewczyny nabierze kontekstu politycznego, a bardzo wielu ludzi poczuje się zagrożonych ich dociekliwością?

Istnieją miejsca, które piętnują duszę i serce. Istnieją zbrodnie, których nie można wybaczyć i zasady, których nie można złamać!

Ryszard i Nadia mogą ostatecznie liczyć tylko na siebie. Czy tyle wystarczy? Wierność ma w końcu swoją cenę, nieszczególnie wysoką w świecie dilerów i dziennikarzy.

Czy wierność ma cenę?

Informacje o książce

Rok I wydania: 2019
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 275

druk ISBN 978-83-7995-295-3
epub ISBN 978-83-7995-296-0
mobi ISBN 978-83-7995-297-7
audiobook online: 978-83-7995-443-8

Ceny sugerowane:
książka: 34,99 zł
ePub: 29,99 zł
mobi: 29,99 zł
audiobook online: 34,99 zł

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Fragment

Pierwsza zwrotka

To nie miejsce dla niego.

Morgi pozbyły się śląskiego charakteru, przypominają bardziej przedmieścia Warszawy. Architekci i dizajnerzy prześcigają się tu w pomysłowości, nikt nie liczy kasy wydanej na metr kwadratowy. Morgi są dzielnicą ludzi z seriali – nawet tonąc w deszczu, sprawiają wrażenie lepszego miejsca. Mieszkańcy podzielają tę opinię, przyglądając się światu zza panoramicznych szyb. Ich czas to początek lat dziewięćdziesiątych, złoty okres dla cwaniaków ze znajomościami po obu stronach zdychającego systemu. Dziś dawni ubecy i cinkciarze wysyłają swoje dzieciaki do prywatnych szkół albo za granicę, gdzie starają się one nie mówić po polsku.

Ktoś taki jak Rysiek mógł się znaleźć w tym miejscu tylko w jednym celu. Teraz jest mocno rozczarowany. Przez godzinę tłukł się autobusem, bo miał nadzieję na więcej. Więcej życia w tych marmurowych wnętrzach. Wszyscy pozostali uczestnicy imprezy są o dwadzieścia lat młodsi od niego. Chodzą do tego samego liceum i tylko to ich łączy. Wymalowane dziewczyny wyglądają naprawdę dobrze, a chłopcy wyglądają jak dziewczyny. Ktoś robi zdjęcia na Insta i przez parę sekund wszyscy udają, że się dobrze bawią. Rysiek ma lekarstwo na takie dolegliwości. Jest, niejako z zawodu, naprawdę miłym gościem. Dostarczycielem dobrego nastroju. I ma dla wszystkich lekarstwo.

Diluje tylko zioło. Halucynogeny są nieopłacalne, amfetamina to same kłopoty. Handel zielem jest właściwie pracą społeczną – nie ma innej branży w tym kraju, która od dwudziestu lat nie uległa inflacji. Jest i było trzy dychy za gram.

Dosiada się do stołu, zarośnięta twarz odbija się w ekranie plazmowego telewizora. Salon jest większy niż całe jego mieszkanie. Uśmiecha się do spiętych dzieciaków, jego uśmiech mówi, że nie ma się czego bać. Na wszelki wypadek, gdyby już coś o nim wcześniej słyszeli. Dziś jest dla nich Świętym Mikołajem, taką ma pracę. Bez słowa roluje blanta, stuka nim o szkło blatu, żeby ubić zmieszany z tytoniem towar. Bez pytania puszcza go w obieg i bierze się do następnego. Nawet niepalący krztuszą się dymem, żeby nie wyjść na frajerów przy reszcie. Nikt nie liczy wydanych pieniędzy rodziców. Rysiek częstuje na kredyt. Rozliczą się przy wyjściu, tego akurat jest pewien.

Diler wyższej klasy prócz zioła zapewnia też rozrywkę. Każe wyłączyć dyskotekowe gówno i podaje dzieciakom płytę Tricky’ego. Kiedy alkaloidy THC przedostają się do krwiobiegu, opowiada parę bytomskich motywów. Wszyscy śmieją się z jego ulicznych historii, chociaż, Rysiek wie o tym dobrze, sami posraliby się ze strachu w mieście po zmroku. „I don’t feel really real”, szepcze z głośników Tricky. Rysiek to rozumie. Powietrze robi się ciężkie od dymu, dziewczyny ruszają biodrami w ospałym rytmie, makijaż rozmazuje się pod wpływem potu. Indyjski rum przelewa się ze szklanek na puchaty dywan. Teraz jest dobrze.

– Podobno kiedyś byłeś bokserem? – pyta chłopiec z grzywką na oczach. – Znam się trochę na sporcie, gram w golfa.

– Pasjonujące – odpowiada diler.

– Nie wiedziałem, że Mała zna takich ludzi jak ty – przyznaje niechętnie młody. W normalnych okolicznościach, gdyby nie było z nimi obcego, pełniłby pewnie rolę samca alfa.

– Ona też długo nie zdawała sobie z tego sprawy.

Rysiek nie pamięta okoliczności, w których poznał organizatorkę imprezy. Mała to chyba ta czarna, która wygląda na młodszą od reszty i rzadko się odzywa. Kiedyś wyrośnie z niej piękna kobieta. Na razie przygląda się światu wielkimi orzechowymi oczyma osadzonymi jakby na wyrost w bladej buzi dziecka.

– Kto by pomyślał – mówi dalej młody z grzywką. Chyba założył, że to może być początek pięknej przyjaźni, albo chce mieć w znajomych bytomskiego handlarza narkotyków. – W szkole to jeszcze jedna mysz, jeśli wiesz, o czym mówię. Nigdy wcześniej nie zapraszała do siebie megaspoko ludzi. My też do niej nie przychodziliśmy. Fajnie, że mogliśmy się dzięki niej tu poznać.

– Znaczy, my? – pyta zdziwiony Rysiek. – Ano tak, rzeczywiście.

Potem tłumaczy, że nie pamięta swojego numeru telefonu i nie ma e-maila, ale z pewnością się jakoś do niego odezwie. Odbiera wizytówkę. Kiedyś coś razem zapalą i pójdą grać w golfa. Już nie może się tego doczekać. Kończąc rozmowę, przygląda się nastoletnim japiszonkom, bo po to tu przyjechał. Żadna ze skazanych na życiowy sukces dziewczynek nie chciałaby mieć z nim na co dzień nic wspólnego. Dziś jednak spotkają się na imprezie. Rzeczywistość na jedną noc zakłada rogatą maskę. Ryś roluje kolejnego blanta i uśmiecha się do wszystkich.

– Starzy się nie wkurwią? – pyta Małą. – Ktoś już obrzygał kibel na piętrze, a gość w kuchni przybija widelcem kanapki do ściany.

– Może nie powinieneś im dawać zioła?

– Racja. Niektórzy są za głupi na narkotyki. Jeśli chcesz, to ja tego w kuchni…

– Nie trzeba. – Dziewczynka kręci głową. – Tak naprawdę to rodzice namówili mnie, żebym tu wszystkich zaprosiła. Specjalnie wyjechali na weekend, nawet zobowiązali się potem wszystko posprzątać.

– Bezstresowe wychowanie i w ogóle? – dziwi się Rysiek. Ekshipisów zwykle nie stać na takie rezydencje.

– Nie, ale się o mnie martwią. Pani psycholog powiedziała, że mam niezdolność nawiązywania relacji społecznych i nie potrafię się skupić na rzeczach, które mnie nie interesują.

– O kurwa. – Ryś kręci głową. – Ja też to mam, od urodzenia.

– Ale twoi starzy nie mieli korporacyjnego poczucia winy.

– Mojemu staremu przydałoby się trochę jakiegokolwiek poczucia winy. Co masz na myśli?

– Byli bardzo zajęci w pracy. Dopiero po szesnastu latach zarejestrowali, że mają dziecko.

Rysiek wspomina przez chwilę własnych rodziców i dom, w którego okolicach się wychował. Dopija rum, powstrzymuje się od komentarza.

– Na pierwszy rzut oka wydajesz się całkiem w porządku – mówi. – Inteligentna i w ogóle. Rozmawiamy już chwilę, jest między nami dwadzieścia lat różnicy i wcale tego nie odczuwam.

Dziewczynka patrzy na niego krytycznie.

– To nie kwestia dojrzałości. Chyba działa w dwie strony.

Śmieją się. Diler lubi złośliwe dziewczyny.

– Od dawna zajmujesz się sprzedażą narkotyków? – pyta Mała poważnym tonem.

– Nigdy w ten sposób o to nie pytaj. Powinnaś powiedzieć: „Dawno już dilujesz?”. To są właściwe słowa, ale ich też lepiej nie używać. Większość kolegów z branży nie lubi opowiadać o sobie. Każdy dwunastolatek z centrum Bytomia to rozumie. Tu, na strzeżonych osiedlach, brakuje wam obycia.

– Powiedział czterdziestoletni przestępca spędzający sobotni wieczór na imprezie z nastolatkami.

– Trzydziestodziewięcioletni. Bywanie na imprezach to mój zawód. Mogło być gorzej. Trudno dziś utrzymać się tylko z godzin trenerskich. Kiedyś to zrozumiesz…

– Nigdy cię nie złapali? – pyta Mała tonem postaci z serialu Breaking Bad.

– Kto miałby na mnie donieść? Przecież miły ze mnie koleś. I przydatny. Jak pani w nocnym. Jej nikt sądził nie będzie.

– Tak sobie racjonalizujesz?

Rysiek czuje, że bawi go ta rozmowa. Mała pasuje do tego środowiska jeszcze mniej niż on. Tymczasem impreza wokół się rozkręca, potrwa pewnie jeszcze ze dwie godziny, zanim chłopcy w obcisłych spodniach się porzygają, a dziewczynki zaczną robić rzeczy, których potem nie będą pamiętać. Ma jeszcze trochę czasu.

– I co z tymi twoimi rodzicami? Zaprowadzili cię do psychologa, bo nie pasujesz do wystroju wnętrza?

Mała kiwa głową.

– Zobacz, jesteś od wszystkich o dwadzieścia lat starszy, a i tak rozmawiali więcej z tobą niż ze mną. Dzieci lekarzy, które będą lekarzami. Życie zaplanowane aż do emerytury w domu rodziców. Nie wydaje ci się to przerażające?

– Widywałem bardziej przerażające rzeczy, ale brzmi cholernie nudno. Jeden z nich nawet gra w golfa, wiesz? A ty próbujesz być sprytniejsza i szukasz w życiu planu B?

– Właśnie.

– Za parę lat się zakochasz i dojdziesz do wniosku, że droga, którą wytyczyli ci rodzice, nie jest wcale taka zła. Że można jej przez chwilę spróbować. Zanim się obejrzysz, będziesz miała własne biuro projektowe i dwójkę dzieci. Dla nich też sama zdefiniujesz szczęście. I będziesz się śmiać z tego, co teraz gadasz.

– Może i tak. A może nie. Prawdziwy z ciebie myśliciel. Encefalopatia bokserska?

Na podłodze w kuchni rozwala się coś szklanego, jeden z chłopaczków śmieje się opętańczo, któraś z dziewczyn krzyczy. Rysiek wzdycha ciężko.

– Załatwię to. Ciebie i tak nie posłuchają.

To był ten od golfa. Teraz bez mrugnięcia okiem zbiera rozbitą zastawę. Kiedy to robi, Rysiek przygląda się jego koleżance albo dziewczynie. Wydaje się starsza od Małej, na oko osiemnastoletnia, z rudymi włosami i zielonymi szkłami kontaktowymi. Dzięki Bogu za zumbę i dancehall, jej ciało wygląda świetnie. Ma duże piersi, które tylko u nastolatek są jeszcze takie jędrne. Diler patrzy jej w oczy ponad plecami schylonego golfisty i natychmiast zapomina o rozmowie z Małą.

Pyta o imię, zawód rodziców, żartuje na temat znanego piosenkarza. Czubkami palców muska jej rękę, nalewając wódkę z sokiem. Dziewczyna się nie cofa. Przed chwilą się przedstawiła, ale muzyka była zbyt głośna i teraz Rysiek musi się do niej zwracać bezosobowo.

– Mam trochę marokańskiego haszu na specjalne okazje – mówi z uśmiechem. – Poszukamy sobie jakiegoś pokoju na piętrze?

Udaje, że się zastanawia. Czuje jej zapach, kiedy znikają dyskretnie w korytarzu. Ruszają się powoli, odurzeni ziołem, nerwy wyczulone na zmysłowe bodźce jak seksualne sejsmografy. W tym stanie trafiają do pokoju rodziców. Bez słowa lądują na sztruksowej narzucie. Ze zdjęć patrzy na nich z białym uśmiechem szczęśliwa rodzina Małej.

Całują się, aż nie zaschnie im w ustach. Potem dziewczyna odwraca się plecami, rude włosy opadają na buzię, zaciska palce na ramie łóżka. Jak na licealistkę, zna się na rzeczy. Błyskawicznie zrzucają ubrania. Pozostaje chwilę z ustami przy jej piersiach. Oddychają szybko. Makijaż rozmazał się trochę, orientalne rysy wydają mu się przez to jeszcze bardziej podniecające. Dziewczyna gryzie go w ramię, kiedy jej dotyka. Potem siada mu na twarzy. Rysiek ma teraz łechtaczkę przy swoich wargach, palce zatapia głęboko. Robi się wilgotna. Zapach haszyszu miesza się z zapachem perfum. Pierdolą się od tyłu, ignorując skrzypienia łóżka i znaczące chichoty z dołu. Jej ręce wędrują z własnych piersi na biodra mężczyzny, narzucając tempo.

– Mocniej.

Zioło dobrze wpływa na seksualną wydajność, kochają się prawie godzinę. Kończy na jej piersiach i twarzy, dziewczyna śmieje się, pot i sperma spływają wraz z resztkami makijażu. Potem długo leżą razem, pogrążając się w niebycie, smakując ostatnie chwile tego przypadkowego spotkania, które, co do tego oboje nie mają wątpliwości, musi się wkrótce skończyć. I nigdy się nie powtórzy.

*****

Nadia Wid czeka na Małą. Właściwie aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest w stanie czekać na kogokolwiek. Do tej pory Mała pojawiała się sama, czy trzeba, czy nie trzeba, absorbując uwagę i zajmując miejsce, ale od tygodnia jej nie było, a telefon przestał odpowiadać. Ostatnie tłuste lata sprawiły, że Nadia Wid wysoko sobie ceni swój czas, dlatego jest na smarkulę wściekła. Powie jej i jej starym, co myśli o takim wychowaniu. Dlatego czeka, ale nie ma zamiaru robić tego bezczynnie.

*****

Przez parę kolejnych dni Ryszard Zwierz jest zbyt zajęty, żeby wracać myślami do imprezy. Zapomina imiona, ma w tym sporą wprawę. Jest miłym gościem, ale nie przywiązuje się do myśli, twarzy i miejsc. Oduczył się tego.

Z brezentowej torby wyciąga rękawice, owijki, strój i ochraniacz na szczękę. Rytualizuje drobne gesty w szatni, czerpie z nich przyjemność. W jego życiu rozmieszczenie przyrządów w torbie i godzina osiemnasta piętnaście w sali na placu Sikorskiego to jedyne powtarzalne elementy. Intymna resztka porządku w świecie kierowanym zasadą entropii. Bez niej byłby tylko jeszcze jednym dilerem w mieście kurew i bandytów.

Na sali widzi kilka nowych twarzy. To dobrze. Siłownie w centrach handlowych stopniowo odbierają mu klientów. Ludzie dzisiaj mają słabość do chromowanych dodatków i panoramicznych szyb. Lubią dobrze wyglądać, ćwicząc, a to akurat z jego sportem ma naprawdę niewiele wspólnego. Jego sport od zawsze śmierdział przepoconymi rękawicami, krwią i śliną. Ludzie mogą grać w golfa albo w tenisa, ale nikt nie gra w boks, prawda?

– Kim jest ten duży? – pyta Cygana, z którym w swoim czasie i na lewo zarobił, a potem przejebał więcej kasy, niż jest dziś warta cała ich firma.

Cygan wzrusza ramionami.

– Duży, bardzo silny, mało skoordynowany, coś tam kiedyś ćwiczył – streszcza.

– Pytałem raczej o imię – krzywi się Rysiek.

Właśnie przez takie instrumentalne podejście ubywa im klientów. Cygan na wieść o tym, że ktoś na sali złamał nos, zwykł mawiać, że to dobrze, bo za drugim razem mniej boli.

– Nie znam jego imienia. Dobry jest. Może zagrzeje tu sobie miejsce.

– Nie sądzę.

Po zakurzonych szybach ścieka wiosenny deszcz. Spocone ciała to nikną, to wychodzą z cienia. Słychać ciężki oddech, uderzenia i zgrzyt łańcuchów, na których podwieszono worki. Nowy próbuje za wszelką cenę się pokazać. Ewidentnie ma doświadczenie w biciu ludzi, co jednak nie musi łączyć się z boksem.

– Zmiana w parach – zarządza Cygan.

Sparring ma być na trzydzieści procent. Nowy uderza z całej siły cepami, rozbijając gardę. Brutalność skutecznie zastępuje technikę. Krew z rozbitych ust partnera drobnymi kroplami pstrzy mu koszulkę. Ryś z uwagą przygląda się twarzy zwycięzcy. Spływającej potem, nalanej, zadowolonej z siebie. Nowy rechocze i bez słowa odwraca się do kolejnego przeciwnika. Rysiek zna takich ludzi. Znał ich przez całe swoje życie.

„Morda, szmato. Tylko na siebie popatrz. Nie pierdol, że boli. Bądź ciszej, bo dzieciak usłyszy”.

Ryszard Zwierz dawno już nie wspomina takich rzeczy. Nie jest zbyt rodzinnym człowiekiem. Nowy nie traktuje go jak trenera, w jego mniemaniu pod względem umiejętności są sobie równi. Dycha za każdego takiego frajera i Rysiek przestanie sprzedawać narkotyki.

– Poruszamy się? – pyta grzecznie.

Nowy nie traci czasu na wyczuwanie dystansu. Wchodzi w niego na chama dwoma sierpami, które mają za zadanie raczej przebić obronę, niż ją ominąć. Nie jest bokserem, ale napierdalacz z niego niezły. Zwierz widzi pracę zwieraczy szczęk, grube żyły pulsują na skroniach jak robaki. Schodzi głową w lewo skos przed prostym. Rękawice opiera o czoło, bo przy tej różnicy masy tylko tak utrzyma gardę. Zbija łokciem drugi strzał. Potem unika rotacyjnie, żeby przerwać bitą na ślepo serię przeciwnika. Odskakuje, wychodzi z dystansu. Do tej pory nie zadał jeszcze żadnego ciosu.

Łatwo można przeszarżować w walce z mańkutem – nowy nadziewa się na kontrę. Stopuje go proste uderzenie z prawej. Bokser rusza się bez przerwy, pilnuje wykrocznej nogi na zewnątrz. Pozornie bez wysiłku, balansem ciała unika serii trzech cepów. Markowanym prostym ustawia przeciwnika i wkręca zdradzieckiego haka w wątrobę, narusza go podbródkowym, unika klinczu i sierpem kończy swoją kombinację.

Ma go. Pojedynek zawodowca z amatorem potrwał jakieś sześćdziesiąt sekund i Rysiek jest rozczarowany. Skoro już wypuścił bestię, należy jej się dłuższy spacer. Dobija kombinacją prostych i sierpów. Popisuje się, kończąc walkę bez gardy. Nowy zostaje na kolanach z ustami czerwonymi jak dojrzałe wiśnie. Zasłużył sobie. Sam się o to prosił, prawda? Cygan kręci sceptycznie głową na widok krwi, Ryś wzrusza ramionami.

Kiedy wraca do szatni po długim i ciepłym prysznicu, nie ma tam już nikogo. Nowy zwinął się najwcześniej z twarzą obłożoną lodem jak ryba w supermarkecie.

– Ze wszystkich twoich głupich pomysłów w ostatnim czasie… – zaczyna Cygan przy wyjściu z klubu.

– Daj spokój. – Rysiek uśmiecha się niewinnie. Bestia śpi głębokim snem. – Facet rozrabiał, popisywał się, robił krzywdę początkującym. Nie potrzebujemy tu takiego elementu, prawda? To był dobry uczynek. Przynajmniej nie zażądał zwrotu składki.

– Myślisz, że mówisz mi coś, o czym nie wiem? Powinienem do was podejść, zanim zrobiłeś mu z ryja mielone.

– Podać kaski?

– Kurwa mać, stary, przecież to był gliniarz. Chłopcy go rozpoznali. Nie mam pojęcia, czy przyszedł tu się czegoś o tobie dowiedzieć, czy tylko poboksować, ale gwarantuję, że po dzisiejszym treningu dobrze cię zapamięta.

Blues o krwi i trawie - Paweł Ciećwierz